U
nas zbyt często myśli się tylko o upychaniu budynków po swojemu. Tak
powstają zamknięte osiedla w sztuczny sposób zawłaszczające przestrzeń,
która mogłaby pozostać wspólna. Za nieporozumienie uważam także
stawianie wielkich galerii handlowych w centrach miast – uważa Roman
Rutkowski, architekt, wykładowca Politechniki Wrocławskiej

Rozmowa z dr. inż. arch. Romanem Rutkowskim
Aneta
Augustyn: Skąd pomysł, żeby wszystko, łącznie z sufitem, wyłożyć płytą
OSB? Zwykle jest ukryta w szkieletach budynków, pan potraktował ją we
własnym domu reprezentacyjnie.
Roman Rutkowski:
- To nie jest pierwszy dom na świecie z tego rodzaju wykończeniem
wnętrz. OSB ma sporo atutów: jest tania i łatwa w utrzymaniu czystości,
podobnie jak betonowa posadzka na całym parterze. Łatwo na niej można
wieszać różne rzeczy, zmiana aranżacji nie jest w ogóle problemem.
Jednocześnie jest efektowna, jej „drewniana barwa” ociepla wnętrze.
Komponują się z nią elewacje domu wyłożone surowym drewnem, które w
ogóle nie zostało pomalowane, cały czas starzejąc się godnie. Starałem
się, żeby mój dom nawiązywał do sześcianów z lat 70., z którymi
sąsiaduje. Jest prosty, dzięki dużym oknom wpuściłem do niego sporo
światła, a dzięki odpowiedniemu usytuowaniu odwróciłem się budynkiem od
głośnej ul. Karkonoskiej, która biegnie 150 m dalej. Moja działka na
Krzykach jest niewielka, wykorzystałem ją maksymalnie.
Czym pan się kieruje projektując?
Ładne
i brzydkie to pojęcia względne i subiektywne, dlatego do tych kwestii
podchodzę ostrożnie. Bardziej interesuje mnie elegancja, która dla mnie
oznacza prostotę, dyscyplinę, geometrię, logikę i inteligencję. Teściowa
żartuje ze mnie, że jestem mistrzem prostej kreski. Lubię
powściągliwość. Projektując trzeba patrzeć szeroko na przestrzeń, na to,
jak budynek współgra z otoczeniem. Wziąć pod uwagę strony świata,
widoki, sąsiedztwo, infrastrukturę. I przede wszystkim pamiętać, że
robimy architekturę dla kogoś, pod konkretne potrzeby. Projekt powinien
być w maksymalnym stopniu argumentowalny: dlaczego tak, a nie inaczej.
W jakiej kondycji jest polska architektura?
Jeśli
wierzyć temu, co pokazują branżowe czasopisma, to poziom wciąż rośnie. W
Europie przyznaje się cyklicznie kilka prestiżowych nagród i Polska
jest tam coraz bardziej obecna. W dwóch ostatnich edycjach European
Union Prize for Contemporary Architecture Mies van der Rohe Award trzy
polskie budynki dostały się do czołówki, do tzw. krótkiej listy
składającej się zwykle z trzydziestu kilku projektów. Mies van der Rohe
Award to najważniejsza nagroda architektoniczna w Europie, przyznawana
jest co dwa lata najlepszym realizacjom europejskim. Nominuje do niej
około 70 osób z całego kontynentu, jestem jedną z nich. Do
ubiegłorocznej edycji nagrody nominowano ponad 300 europejskich
realizacji, w finale były dwie z Polski: Biblioteka Uniwersytecka w
Katowicach z koszalińskiej pracowni HS99 i węzeł przesiadkowy we
Wrocławiu autorstwa Maćków Pracownia Projektowa. Kilka lat temu
wyróżnienie w European Prize for Urban Public Space, drugiej bardzo
ważnej europejskiej nagrodzie, dotyczącej przestrzeni publicznych,
otrzymał Plac Bohaterów Getta w Krakowie Biura Projektów Lewicki Łatak.
To nie są przypadki – budynki prestiżowe, na których zależy władzom, są
na przyzwoitym europejskim poziomie. Mamy się czym pochwalić.
Gorzej
jest z architekturą masową, która mijamy codziennie w drodze do domu, do
pracy, na uczelnię. Tutaj jakość też rośnie od lat 90., ale daleko nam
do Szwajcarii, Niemiec czy Skandynawii, którzy mają kulturę budowania na
znacznie wyższym poziomie. Przede wszystkim brakuje silniejszej
odgórnej polityki urbanistycznej, więc nawet gdy budynki mamy coraz
lepsze, to i tak generują one wrażenie bałaganu. Tu jest najwięcej do
zrobienia.
W tym roku mija równo ćwierć wieku, odkąd zmienił się
ustrój. Przypomnijmy sobie, z jaką energią otwieraliśmy się na świat,
jak silna była w nas potrzeba odreagowania marazmu szarych lat 80.
Pojawili się nowi inwestorzy, nowe technologie i materiały, ale w parze z
nimi nie szła jeszcze świadomość dobrej architektury. To zaczęło
zmieniać się korzystnie dopiero w XXI wieku, kiedy zaczęły napływać
unijne pieniądze na publiczne budynki i infrastrukturę, kiedy nasiliła
się wymiana międzynarodowa. O architekturze mówi się coraz więcej,
nagradza się ją; mamy dobre pracownie i kilkadziesiąt budynków na
światowym poziomie. W sumie z nadzieją patrzę w przyszłość.
1.
Od
kilkunastu lat także zamieniamy nasze domy i osiedla w twierdze. Mury,
siatki, domofony, portiernie… Zasieki na własne życzenie.
To
wcale nie jest takie oczywiste. Z jednej strony w socjologicznej
argumentacji o szkodliwości tego zjawiska tkwi jakaś prawda, z drugiej
warto na problem spojrzeć z innej strony, porównując zdjęcia lotnicze
przedwojennego Wrocławia i obecną tkankę miasta. Kiedyś we Wrocławiu –
podobnie jak to się widzi w starych częściach Londynu, Amsterdamu czy
nawet u nas chociażby w okolicach ul. Traugutta – dzielnice były gęste,
ulice jednoznacznie wyznaczone przez pierzeje zabudowy kwartałowej.
Publiczne i wspólne było w przestrzeni ulicy, prywatne i przez to
bezpieczne zaczynało się tuż za główną elewacją budynku. Relacja między
nimi była ściśle określona, wspólne było mniejszością w porównaniu do
prywatnego, które było, jest i będzie potrzebne. Teraz, budując nowe
osiedla, nie myśli się o strukturze miasta. Każdy deweloper upycha po
swojemu swoje budynki wolnostojące, z ogromem przestrzeni między nimi. Z
tego myślenia powstaje urbanistyka mocno rozrzedzona, nieokreślona, w
której budynki są rzadkością. Według niektórych ta przestrzeń w całości
powinna pozostać wspólna. Według mnie tak się nie da. Dlatego nie dziwię
się potrzebie zamykania przestrzeni osiedlowych. Problem powstaje
wtedy, gdy tym demonizowanym ogrodzeniem zaczynamy zamykać duże
fragmenty miasta. Ale to, moim zdaniem, Wrocławia raczej nie dotyczy.
Architektura jest wypadkową…
Mentalności
i możliwości. Talentu i doświadczenia architekta, otwartości i
oczekiwań inwestora, budżetu, czasu, uregulowań prawnych. Ostatnio we
Wrocławiu byli z wykładami architekci z Belgii. Opowiadali, że w ich
kraju deweloperzy są zobligowani do tego, żeby zatrudniać naprawdę
dobrych projektantów. Po to, żeby w krajobrazie nie pojawiła się
przypadkowa zabudowa. A u nas? Proszę popatrzeć na właściwie wszystkie
powstające teraz osiedla mieszkaniowe: grupy budynków nie współgrających
ani z otoczeniem, ani ze sobą nawzajem. Deweloper buduje na swoim
kawałku ziemi, nie interesując się tym, co znajduje się obok. Wystarczy
przejechać się po ulicy Krzyckiej, gdzie mieszkam: każda inwestycja z
innej parafii. Nie ma w tym logiki, harmonii, rytmu, powtarzalności. Nie
podoba mi się.
2.
Czy Wrocław potrafi wykorzystać to, co zastał w spadku po poprzednich gospodarzach?
Wiadomo,
że zaraz po wojnie wszystko to, co niemieckie, było źle postrzegane,
kojarzyło się z okupantem. Trzeba było wielu lat, żeby nastąpiła
akceptacja tej spuścizny. Dzisiaj chyba już wszyscy mamy świadomość, że
to, co zostało nam po Niemcach, w większości przypadków jest cenną
architekturą.
Naszą wizytówką jest modernizm. Nie ma drugiego miasta
w Polsce, które miałoby tak wiele przedwojennej architektury
modernistycznej najwyższej próby. Poelzig, Scharoun, Rading czy Berg to
międzynarodowe sławy, a ich wrocławskie realizacje są obecne w książkach
o historii architektury na świecie. Oczy na ten skarb otworzył mi
Stanisław Lose, mój wykładowca, który zorganizował kiedyś konferencję
„Ten wspaniały wrocławski modernizm”. To on uświadomił mi, że kiedyś we
Wrocławiu projektowali najlepsi. WUWA, czyli wystawa „Mieszkanie i
miejsce pracy”, zorganizowana w 1929 roku przez Werkbund zrzeszający
architektów, inżynierów i artystów, pozostawiła nam takie perełki jak
kilkukondygnacyjny dom dla bezdzietnych małżeństw i osób samotnych przy
Kopernika 9 oraz szereg domów rodzinnych przy Tramwajowej, Zielonego
Dębu, Dembowskiego. Modelowe przedszkole przy ul. Wróblewskiego, które
spłonęło przed kilku laty, zostało niedawno odbudowane na Centrum
Szkoleniowo-Informacyjne Dolnośląskiej Okręgowej Izby Architektów. Inne
domy z WUWY też mają być odnawiane. Kapitalne, choć mniej znane, są domy
Ernsta Maya na ulicy Strączkowej na Ołtaszynie, zbudowane w latach 20.
dla robotników rolnych. Całe osiedle to seria bliźniaczych budynków o
wysokich dachach, taka wiejsko-bajkowa wersja modernizmu. Blask
odzyskały prestiżowe sklepy: dom handlowy Petersdorff Ericha
Mendelsohna, czyli obecny Kameleon na Szewskiej, czy dom handlowy
Wertheim, późniejszy popularny PDT, dziś Renoma. Bunkier na placu
Strzegomskim w udany sposób został przebudowany na Muzeum Współczesne. Z
tego wszystkiego należy się cieszyć. I oczywiście uczyć.
3.
4.
5.
Kiedy odwiedzają pana architekci z różnych krajów, jaką wrocławską trasą ich pan prowadzi?
Zwykle
startujemy właśnie przy osiedlu WUWA, która zawsze budzi zachwyt.
Stamtąd idziemy do Hali Stulecia wraz z całym zespołem architektonicznym
wokół: Pawilonem Czterech Kopuł, pergolą, Iglicą, Ogrodem Japońskim.
Obowiązkowo Kameleon, Renoma, budynek Urzędu Wojewódzkiego, gmach poczty
na Krasińskiego z lat 20., pierwszy wrocławski wieżowiec.
Oprócz
modernizmu przedwojennego mamy we Wrocławiu wspaniałe przykłady
modernizmu powojennego, realizowane przez polskich architektów. Wbrew
pozorom PRL zostawił nam sporo dobrego, choćby budynek audytoryjny
Wydziału Chemii Uniwersytetu Wrocławskiego autorstwa Krystyny i Mariana
Barskich, który uważam za najlepszy wrocławski obiekt architektoniczny.
Jego lekkość i brawura są dosłownie na światowym poziomie. Są też inne
obiekty, które lubię, chociażby kompleks Wydziału Weterynarii
Uniwersytetu Przyrodniczego, tych samych autorów, który niestety, pod
szyldem modernizacji, został mocno popsuty. Jest wiele budynków Jadwigi
Grabowskiej-Hawrylak, na czele ze słynnym „Manhattanem” na placu
Grunwaldzkim. Są też mniejsze budynki, jak chociażby willa w kształcie
igloo, którą wymyślił i w której mieszkał profesor Witold Lipiński, przy
ul. Moniuszki. Jej autor zaprojektował też słynne „spodki” na szczycie
Snieżki, bardzo nowatorskie jak na lata 60. Lista wartościowych
powojennych budynków jest o wiele dłuższa, lista ważnych polskich
architektów pracujących we Wrocławiu liczy co najmniej kilkanaście
nazwisk. Oczywiście nie chwalę tej architektury w całości – trzeba
pamiętać, jakie były wówczas dostępne materiały. Ale w wielu przypadkach
widzę w nich talent, jakiego brakuje współczesnym.
6.
7.
Co sądzi pan o głośnych wrocławskich realizacjach ostatnich lat?
Uważam,
że wrocławska architektura rośnie w siłę. Po pierwsze i najważniejsze,
nasza władza – choć oczywiście idealna nie jest – jednak zapewnia pewną
wieloletnią ciągłość myślenia o mieście. Szczególnie to widać na tle
innych dużych polskich miast, ich chaosu i ciągłych zmian. Wrocławski
architekt miejski i miejska konserwator zabytków to ludzie rozsądni i
wpływowi. Z tego rodzi się co roku kilka konkursów na różne budynki w
mieście, które potem w wielu przypadkach zamieniają się w realizacje.
Administracja wydająca pozwolenia na budowę działa sprawnie. Z tego
wszystkiego rodzi się całkiem dobra atmosfera do robienia architektury w
mieście. W ostatnim czasie powstało dość dużo dobrych budynków, co
widać choćby po publikacjach w pismach architektonicznych. Z powodu EURO
2012 doczekaliśmy się właściwej przebudowy dworca PKP i budowy
robiącego wrażenie lotniska. Stadion Miejski wydaje się w tej chwili
budynkiem przeinwestowanym, ma kłopoty z własnym utrzymaniem, ale w
sensie architektonicznym nic mu nie można zarzucić. W centrum miasta
udało się wznieść kilka właściwych urbanistycznie i starannie
zaprojektowanych obiektów, choćby rozbudowę Renomy lub Thespian.
SkyTower to inwestycja kontrowersyjna, świadcząca o ambicjach Wrocławia,
architektonicznie może nie do końca wyrafinowana, ale dla mnie
pozytywna. Również nad rzeką powstało kilka interesujących budynków,
które powoli zwracają miasto w stronę Odry. I choć różne grupy
aktywistów zarzucają polityce miasta brak odpowiedniej wrażliwości
społecznej i niezbyt dużą aktywność w inwestycjach nie tak
spektakularnych, choć miasto chyba za bardzo pozwala na budowę
wielkopowierzchniowych malli handlowych (które bezczelnie nazywa się
galeriami), to generalnie obraz wrocławskiej architektury jest pozytywny
i nowoczesny.
W miejskiej przestrzeni Wrocławia pojawił się
także pański projekt. Kiedy w ubiegłym roku oddano plac Nowy Targ po
rewitalizacji, słychać było zarzuty, że to betonowa pustynia.
Wygrałem
ogólnopolski konkurs, mój projekt jest ukłonem w stronę oryginalnego
projektu z lat 60. Anny i Jerzego Tarnawskich. To oni zaprojektowali na
placu kontrastową czarno-białą kratę z modernistycznymi budynkami
mieszkalnymi dookoła. W moim projekcie odtworzyłem ją i przedłużyłem w
miejscu likwidowanych ulic. Z kolorów i geometrii kraty zaprojektowałem
również wszystkie obiekty znajdujące się na placu: wyjścia z parkingów,
ławki, lampy, kosze na śmieci. Po realizacji zarzucono mi, że miejsce to
jest betonową pustką, ale przecież plac, szczególnie w centrum miasta,
jest zawsze pustą przestrzenią. Wystarczy popatrzeć na Piazza san Marco w
Wenecji, Piazza Del Campo w Sienie czy wiele innych placów. Usłyszałem,
że brakuje tam drzew, ale plac to nie las, na rynku jest mniej drzew
niż tutaj. Ciągle też się mówi, że Nowy Targ nie działa, ale trudno
mówić o działaniu, gdy budynki wokół tej przestrzeni nie oferują
dosłownie nic dla przechodnia oprócz introwertycznego sklepu
spożywczego, apteki i salonu sukien ślubnych. Nowy Targ potrzebuje
funkcji podobnych do tych na rynku – kawiarni i restauracji. Teraz
pojawiła się szansa na wybudowanie tzw. Pawilonu Miejskiego, który także
był częścią pracy konkursowej i który ma mieścić informację miejską i
kawiarnię. Pewnie niedługo zbudowana zostanie fontanna pomiędzy już
zainstalowanymi 20 leżakami. Pojawi się też kilka prac artystycznych,
również dodatkowe drzewa w donicach. Plac zdecydowanie zyska, na razie
jest dalej miejscem bardziej przechodnim, a nie celem samym w sobie.
Choć wbrew przepowiedniom krytyków placu już teraz na ławkach i leżakach
często jest dużo ludzi, w słoneczne dni właściwie wszystko jest zajęte.
Co cieszy chyba tak samo jak nominacja do wspomnianej wcześniej nagrody
European Prize for Urban Public Space.
Plusem tej sytuacji było to,
że pojawiła się dyskusja o architekturze. Jej poziom jednak pozostawiał
wiele do życzenia, słysząc argumenty niektórych moich kolegów i
koleżanek czułem zażenowanie. Moim zdaniem merytorycznej dyskusji bardzo
brakuje, dzisiejsi architekci stali się niemal zupełnie bezideowi,
myśląc tylko o budżetach, terminach i zobowiązaniach. Generalnie, z
uwagi na presję, odpowiedzialność i poziom wynagrodzenia polskim
architektom nie jest dziś łatwo, więc skąd czerpać siłę na idee i
szczytne cele? Ale też nie ma co narzekać – żyjemy w świetnym dla
naszego kraju czasie, a to, co się dzieje dookoła nas, to po prostu samo
życie i zwykła rywalizacja.
8.
Ostrzega pan studentów?
Uważam,
że po skończeniu studiów – nie tylko na naszym wydziale – idzie się do
pracy niewiele umiejąc. Moim zadaniem jako wykładowcy jest wyposażyć
tych młodych ludzi w samodzielność, w umiejętność myślenia i analizy.
Taki człowiek da sobie radę. Uczę studentów projektowania budynków
użyteczności publicznej; narzekają, że mają za dużo zajęć, za dużo
projektów, za dużo historii architektury. Przekonuję ich, że z gotyckiej
katedry można się nadal bardzo wiele nauczyć. I że oprócz tego, co jest
wymagane na wydziale, powinni sami robić masę innych rzeczy – czytać,
oglądać, słuchać, podróżować, analizować. Jeżeli marzą o własnej
pracowni i interesujących projektach w przyszłości, bez dodatkowego
wysiłku to się nie uda.
Sam uważam się w dużej mierze za samouka. To,
co powiem, może jest mało pedagogiczne: po dwóch pierwszych latach
studiów, kiedy grzecznie uczyłem się na piątkach, zrozumiałem, że sam
wydział to za mało – choćby nie wiem jak na nim uczono. Zacząłem coraz
bardziej chłonąć pozawydziałowy świat architektury: wtedy jeszcze
Internet nie istniał, więc mnóstwo czasu spędzałem w naszej bibliotece,
czytając zagraniczne czasopisma. Na samym wydziale miałem szczęście do
kilku świetnych nauczycieli, wręcz przewodników po architekturze: Ady
Kwiatkowskiej i Darka Dziubińskiego oraz Stanisława Lose, który
nieustająco organizował warsztaty z udziałem architektów z różnych
krajów. To właśnie oni nauczyli mnie, że indeks to nie wszystko.
Podsuwali różne rzeczy, sugerowali, żeby nie ograniczać się do uczelni i
żeby patrzeć na świat z różnych perspektyw.
Pod koniec studiów, po
sporej dawce zawodowej praktyki w biurze Darka, razem z kolegą Wojtkiem
Szklarczykiem wygrałem międzynarodowy konkurs studencki Benedictus Award
organizowany przez amerykańskie Stowarzyszenie Wyższych Szkół
Architektonicznych. Uważany był wtedy za najważniejszy studencki konkurs
na świecie. Spośród prawie tysiąca pomysłów z różnych krajów nasz
projekt centrum kulturalnego w Sydney nagrodzono pierwszą nagrodą.
Stanisław Lose poszedł wówczas do dziekana i powiedział: „Chłopak wygrał
niezwykle ważny konkurs, zaliczmy mu to jako dyplom”. Udało się,
skończyłem studia bez standardowego projektu dyplomowego, zostałem na
uczelni. Zostałem, bo – jak się okazało – lubię uczyć.
W jaki sposób?
Z
jednej strony dyscyplina – zakaz spóźniania się i wychodzenia
wcześniej, duże wymagania formalne, z drugiej – duża swoboda i wymiana
myśli. Samodzielność i dyskusja to są dla mnie kluczowe słowa. Na
zajęciach szkice projektów zawsze wieszamy na ścianach, ich małe modele
wkładamy w dużą, wcześniej przygotowaną makietę-matkę i każdy po kolei
publicznie opowiada o swoich założeniach, celach i wrażeniach. Zachęcam
do mówienia własnym głosem, bo w Polsce publiczne dyskutowanie jest mało
popularne, wręcz krępujące. Najlepsze zajęcia to te, kiedy grupa jest
już tak rozgrzana rozmowami, że ja sam właściwie nic nie muszę dodawać.
Czasem sugeruję jakiś kierunek, ale właściwie nigdy nie narzucam swojego
punktu widzenia. Nie mówię, co trzeba zrobić, raczej podsuwam pytania:
co sądzisz, a gdyby tak, czy można inaczej… Zawsze mam pełne grupy,
przychodzą do mnie ci, którym chyba zależy. Na koniec semestru, na
prezentację skończonych projektów, zapraszam doskonałych polskich
architektów, głównie spoza Wrocławia. To oni oceniają prace moich
podopiecznych, ja się nie odzywam. Choć oczywiście na końcową ocenę, z
powodu mojej znajomości studentów i ich całosemestralnej pracy, mam
wpływ. Praktycznie zawsze jestem z efektów pracy studentów zadowolony,
albo bardzo zadowolony. To przeważnie świetni ludzie.
Gdybyśmy mogli przenieść się w czasoprzestrzeni, kiedy i gdzie chciałby pan żyć?
Zdecydowanie
w Nowym Jorku w latach 60. Moim największym zainteresowaniem, chyba
nawet większym niż architektura, jest historia dwudziestowiecznych
awangard artystycznych, ze szczególnym uwzględnieniem właśnie lat 60. To
czas minimalizmu, post-minimalizmu, pop-artu, sztuki ziemi i przede
wszystkim konceptualizmu. Właśnie Nowy Jork był tego wszystkiego
centrum, właśnie tam wszystko się wydarzało. Oprócz pisania o
architekturze piszę też o sztuce tamtych czasów, szczególnie o sztuce,
która bywa przestrzenią. Najczęściej sztuka – rzeźba, obraz lub
cokolwiek innego – znajduje się w przestrzeni pomieszczenia galerii lub
na zewnątrz muzeum, natomiast ja wynajduję prace, które same były
przestrzenią, stając się w pewnym sensie architekturą. To w jakimś
sensie jest odskocznia od architektury, ale także inspiracja.
Rozmawiała Aneta Augustyn
Fot. Katarzyna Górowicz-Maćkiewicz, Krzysztof Mazur
Na zdjęciach: 1. WUWA (
dawne przedszkole, dziś Centrum
Szkoleniowo-Informacyjne Dolnośląskiej Okręgowej Izby Architektów), 2. Hala Stulecia, 3. DH Renoma, 4. DH Kameleon, 5. Urząd Wojewódzki, 6.
"Manhattan” na placu Grunwaldzkim, 7.
Willa w kształcie igloo przy ul. Moniuszki, 8. Plac Nowy Targ
* Roman Rutkowski
– architekt, właściciel pracowni Roman Rutkowski Architekci, członek
zarządu wrocławskiego oddziału Stowarzyszenia Architektów Polskich.
Doktor Politechniki Wrocławskiej, gdzie wykłada na Wydziale
Architektury. Uczy także na Wydziale Architektury Słowackiego
Uniwersytetu Technicznego w Bratysławie. Jest krytykiem architektury,
opublikował prawie dwieście artykułów o architekturze. W roku 2010
został laureatem Nagrody Naukowej Wydziału IV Nauk Technicznych Polskiej
Akademii Nauk za pracę naukową i publicystyczną w dziedzinie
architektury. W 2013 trafił na listę czterdziestu najbardziej
obiecujących europejskich architektów, którzy nie ukończyli
czterdziestego roku życia „Europe 40 under 40”, lista jest ogłaszana
przez European Centre for Architecture Art Design and Urban Studies.
Ekspert najważniejszych europejskich nagród architektonicznych Miesa van
der Rohe Award i Public Space Award.
Subiektywny Top10 budynków na świecie według Romana Rutkowskiego:
Blur Building – Yverdone – Diller & Scofidio - za niezwykle poetycką architekturę pozbawioną ścian, o ciągle zmiennych parametrach
Pawilon holenderski na EXPO 2000 – Hannover – MVRDV - za wiele typowych krajobrazów holenderskich w jednym budynku
Pływalnia – Hawr – Jean Nouvel - za grę kontrastów między zewnętrzem i wnętrzem oraz za konsekwencję i zróżnicowanie wewnątrz
Muzeum Szkła – Toledo, Ohio – SANAA - za totalne użycie szkła, zarówno poetyckie, jak i konstrukcyjne, oraz za niezwykle interesujący rzut
Atelier Bardill – Scharans – Valeri Olgiati - za architekturę precyzyjną, przestrzenną, poetycką, trochę pierwotną i niezwykle cichą
Mountain Dwellings – Kopenhaga – BIG - za inteligentne połączenie wielopoziomowego parkingu ze świetnie zaprojektowanymi mieszkaniami
Dom H – Tokio – Sou Fujimoto - za przestrzeń, która jest jednocześnie wnętrzem i zewnętrzem
Pawilon wystawienniczy RAKE – Trondheim – za poetycką i sprawną przestrzeń, która aktywizuje otoczenie i która zbudowana została z odpadów
Neues Museum – Berlin – David Chipperfield - magiczne przywrócenie do życia zrujnowanego budynku
Bonus w budowie: Muzeum Luwru – Abu Dhabi – Jean Nouvel - za poezję przestrzeni i światła oraz za intrygujące czerpanie z lokalnych wzorców