Trzy razy w tygodniu trenuje z grupą mastersów, weteranów Sekcji Wioślarskiej AZS PWr. Były prorektor Politechniki Wrocławskiej dr inż. Ludomir Jankowski przekonuje, że aktywność fizyczna jest niezbędnym uzupełnieniem pracy intelektualnej.
Co przyciągnęło pana do wioślarstwa?
Wioślarstwo to nie jest sport, który uprawia się dla pieniędzy, w każdym razie poza czołówką olimpijską o to trudno. Za to wchodzi się w krąg bezinteresownych entuzjastów. Kluby są związane zwykle z uczelniami. Pewnym problemem jest nabór studentów do sekcji, bo początkującym w tym sporcie trudno w czasie studiów osiągnąć znaczące wyniki. Mimo to jest ich wielu. Zdobywanie kondycji i techniki wymaga czasu. Ale i tak warto.
Chciałbym przekonywać młodych ludzi, jak i kadrę uczelni, że aktywność fizyczna jest niezbędnym uzupełnieniem pracy intelektualnej. Daje możliwość zregenerowania się fizycznego i psychicznego. Zresztą widać, że młode pokolenie ciągnie do sportu, rekreacji. Dlatego uważam, że brak dużego i powszechnie dostępnego ośrodka sportowego dla studentów i pracowników, jest problemem. Widzę też znaczenie edukowania młodzieży w zdrowych formach życia.
Wioślarstwo i lotnictwo stają się dla Politechniki Wrocławskiej szczególnie atrakcyjnymi sportami, które służą także promocji uczelni. Ale lotnictwo jest w moim odczuciu czymś nieco innym, choćby dlatego, że odwołuje się również do zainteresowań technicznych studentów. Za to wioślarstwo ma wiele zalet, które odkryto już dawno – zawsze wśród wrocławskich wioślarzy było wielu wychowanków PWr. W jakiś naturalny sposób młodzież męska skłaniała się do tego sportu. Mieliśmy tu odpowiednie zaplecze. Kiedyś często zaczynano trenowanie wioślarstwa wyczynowego na studiach. Dziś trzeba to robić znacznie wcześniej, około 14 roku życia, ale nie za wcześnie, bo to sport wytrzymałościowy, wymagający również treningu siłowego.
Czy uprawianie wioślarstwa może być niebezpieczne?
Częstsze są przypadki kontuzji w żeglarstwie morskim. Tam są wywrotki, kolizje i poważne kontuzje. Na wodach śródlądowych jest bezpieczniej. Tu człowiek szybko poznaje swoje możliwości i po prostu nie może ciągnąć mocniej czy szybciej.
Jeden z naszych mistrzów olimpijskich choruje od lat na cukrzycę, a skutecznie trenuje. Oczywiście jest pod stałą kontrolą specjalistów. Ja mam stymulator serca, który wszczepiono mi cztery lata temu. Jestem pod opieką bardzo rozsądnego kardiologa, który śledzi mój stan zdrowia. Często zleca mi badania, więc czuję się bezpiecznie. Muszę dodać, że stymulator serca powinien ułatwiać życie i zabezpieczać przed komplikacjami – takimi, jak np. nagła utrata przytomności. Mogę być przykładem, że nie koliduje to z aktywnością fizyczną. Mój lekarz zamówił sobie nawet zdjęcie z dekoracji osady, w której pływam, by zachęcać innych do pełnego życia. Przed zabiegiem to czynne uprawianie sportu sprzyjało dotlenieniu organizmu, dzięki czemu moje objawy chorobowe przed wszczepieniem stymulatora były słabsze. Dwa tygodnie po zabiegu, w tajemnicy przed lekarzem, zasiadłem już na ergometrze. Najpierw pracowałem tylko nogami, siedząc na wózku. Po dalszych dwóch tygodniach dołączyła do tego praca prawej ręki, a po dwóch miesiącach odkryłem, że mój organizm osiąga lepsze wyniki niż przed wszczepieniem. Doszedłem stopniowo do wyników sprzed 3-4 lat. Niestety wiek działa odwrotnie, więc co roku na ergometrze na dystansie 500 m przybywa mi sekunda. Przy dłuższych dystansach ma to znaczenie. Ale w swojej kategorii wiekowej czuję się dobrze. Startuję m.in. w odbywających się corocznie Światowych Regatach Mastersów.
Kim jest masters?
Musi mieć minimum 27 lat i nie uprawiać sportu wyczynowego co najmniej od dwóch lat. W moim przypadku przerwa była znacznie dłuższa. Wróciłem do wioślarstwa w 2004 roku. Wcześniej trenowałem jako junior od 16 do 18 roku życia. Po skończeniu 18 lat wygaszałem swoją aktywność, bo nie mogłem znaleźć partnerów ze względu na niską wagę ciała: 65 kg. Z kolegami blisko dwumetrowymi i ważącymi 120 kg nie miałem szans. Próbowaliśmy zmontować czwórkę wagi lekkiej, ale nie wyszło. Ponadto byłem pochłonięty studiami na politechnice, mieliśmy dużo zajęć, więc nie tak łatwo było oderwać się od obowiązków. Urządzaliśmy sobie natomiast mecze na Polach Marsowych (np. akademik contra miasto). Potem biegałem – nawet 40 km tygodniowo. Kontuzje stawu skokowego zmusiły mnie do porzucenia tej atrakcji. Będąc prorektorem trenowałem koszykówkę. Byłem na zajęciach dla studentów swego rodzaju maskotką. Trener instruował przybyłą na początku semestru na zajęcia młodzież: - Widzicie, jak będziecie mieli więcej niż trzy nieobecności w semestrze, to będziecie – jak ten pan – jeszcze dłuuu...go je odrabiać. Koszykówkę uprawiałem od czasów licealnych, więc byłem sprawniejszy niż studenci mogli podejrzewać. Radziłem sobie dobrze, bywałem nawet kapitanem drużyny.
Jak pan wrócił do wioślarstwa?
W 2004 roku zaniepokoiłem się swoją wagą. Spotkałem Gabriela Pawlaka z AZS, który szukał towarzystwa do wiosłowania. Wizyty na przystani doprowadziły do mojej znajomości z weteranami sekcji wioślarskiej, których nazywa się w świecie „masters”. Zaprosili mnie do trenowania na wodzie. - Ja jestem lewy – wyjaśniłem, co oznacza, że pływam na długim wiośle, które mam po swojej lewej stronie. – To świetnie, siadaj na nosie – usłyszałem w odpowiedzi. To było moje miejsce w ósemce juniorskiej – pierwsze od dziobu (przypomnę, że wioślarz – w przeciwieństwie do kajakarza – siedzi twarzą do rufy). Trening bardzo mi się podobał. Szybko stałem się członkiem osady.
Wiem, że bywał pan na zagranicznych imprezach wioślarskich.
Ostatnio byliśmy w Duisburgu na Światowych Regatach Mastersów. Zainteresowani powinni zajrzeć na stronę Światowej Federacji Wioślarskiej FISA, gdzie znajdą zakładkę dotyczącą mastersów. Tam pojawiają się informacje o różnych regatach wioślarskich w poszczególnych kategoriach wiekowych. Osady tworzy się tak, by uzyskać pewną średnią wieku. Mogę więc pływać z dwudziestoparolatkami. Na mistrzostwach wioślarskich świata startuje powiedzmy tysiąc uczestników, podczas gdy kategoria „masters” gromadzi 3500 osób! Regaty odbywają się dystansie 1000 m. Tory spełniają wymogi FISA. Starty do biegu następują co cztery minuty, a biegi trwają od 8.30 do 19.30. Zawodnicy startują w kilku osadach, w różnych układach (np. mixty, zespoły międzynarodowe). Często osada składa się z osób o dużej różnicy wieku – trafiają się nawet osiemdziesięciolatkowie. Taki zawodnik po wejściu do łódki od razu nabiera wigoru. No i nawet gdy dopłynie ostatni, ma poczucie sukcesu.
Na jakich dystansach i w jakich składach pan pływał?
Jako junior pływałem na dystansie 1500 m. Obecnie standardem jest 2000 m, a dla mastersów - 1000 m. Pływamy też na długich dystansach. Tu, na Odrze, startujemy spod śluzy przy Wyspie Opatowickiej i płyniemy 5 km do przystani na Wybrzeżu Wyspiańskiego. W Warszawie, na Kanale Żerańskim, dwa razy do roku (wiosną i jesienią) odbywają się regaty na dystansie około 8 km. Mój kolega startował tam kiedyś na dystansie 14 km.
Pływam we wszystkich osadach z wyjątkiem dwójki na wiosła długie i jedynki. Np. z kolegą Markiem Murawskim, który nauczył mnie wiosłowania na krótkich wiosłach, startowałem w dwójce i czwórce podwójnej. Na marginesie, wiosłowanie na krótkich wiosłach jest korzystniejsze dla kręgosłupa, ale z młodych lat przyzwyczaiłem się do wiosłowania na lewej stronie, co okazuje się bardzo silnym nawykiem. Gdy ja zaczynałem przygodę z wioślarstwem, wyznaczano zawodnikowi określone miejsce w łódce. Moi młodsi koledzy nie są tak zdecydowanie ukierunkowani, bo dziś trening jest bardziej wszechstronny i taka „specjalizacja” wynika raczej z pływania w stałych osadach przez dłuższy czas, gdy predyspozycje zawodnika są dobrze rozpoznane.
Z pewnością zmienił się też sprzęt.
Tak, choć jako weterani pływamy jeszcze na drewnianych łódkach z Chojnic (np. czwórka ze sternikiem z drugiej połowy lat siedemdziesiątych) i starych radzieckich łódkach z kadłubami z włókna szklanego, które są w kiepskim stanie. Nowsze są zwykle potrzebne młodszym na bardziej prestiżowe zawody. W efekcie w zeszłym roku wystąpiliśmy w kategorii weteranów właśnie na tym drewnianym zabytku w Mistrzostwach Polski. Na Malcie w Poznaniu nasza łódź wzbudziła duże zainteresowanie jako jedyna drewniana konstrukcja. Na mecie byliśmy 30 sekund za zwycięzcami. Zdobyliśmy srebrny medal. Tamta zwycięska osada była też w Duisburgu, gdzie płynęliśmy na prawdziwej wyczynowej łódce. Oni startowali w innym biegu niż my, ale przekonali się wtedy, że przy lepszym sprzęcie mogliśmy z nimi powalczyć.
Ile waży sprzęt?
Jedynka to 14 kg, dwójka wyczynowa: 27-28 kg. Kiedyś były (zapewne nawet są w klubie) drewniane wiosła ze skórzanymi opaskami, aluminiowymi kołnierzami... Pod groźbą wyłączenia z treningu trzeba było tę skórę smarować towotem, wycierać ją po treningu, podobnie jak dulkę. Dobra ósemka pokonuje dystans 2 km w czasie poniżej 6 minut. W klasie światowej to około 5:50. Warunki na poszczególnych torach są różne, więc nie rejestruje się czegoś takiego jak rekord świata. Zatem łódź rozwija prędkość około 20 km/godz. Z tą prędkością porusza się solidna masa: 8 wioślarzy po około 90-100 kg , sternik oraz sprzęt to w sumie tona.
Efekt rozpędzonej masy sprawdziliśmy z kolegą, gdy znaleźliśmy się na kolizyjnym torze z młodymi żeglarzami, którzy wykonali nieuważnie zwrot. Choć hamowaliśmy w ostatniej chwili, ważąca wraz z nami blisko 240 kg łódka połamała się. Na szczęście straty były niewielkie: ręcznik, czapka. Resztę wyłowiliśmy, a łódkę naprawiono. Ale czasem zahaczenie wiosłem powoduje wyrwanie sportowca z łodzi, a jeżeli końcówka wiosła uderzy w splot słoneczny i wioślarz straci przytomność, może utonąć. W Hamburgu 16-letni chłopak trenujący na jeziorze w centrum miasta uderzył w bojkę, zniknął pod wodą i już nie wypłynął. Na YouTube można zobaczyć filmiki, które pokazują jeszcze dziwniejsze zdarzenia.
Jak udały się panu zawody w Hamburgu w listopadzie 2012 r.?
Na międzynarodowych regatach Fari-Cup wygraliśmy w swojej kategorii, więc dostaliśmy „medalik”. To bardzo przyjemna impreza. W regatach startuje kilkaset uczestników na ósemkach (tym razem około 50) i czwórkach (około 100). Widzowie dopingują przyjaźnie startujące osady – także innych narodowości. Hamburg jako miasto portowe ma dużo klubów wioślarskich, często widzi się pływających rekreacyjnie ludzi.
Wejdziemy w ten usportowiony świat?
Takie regaty odbywają się w całej Europie. Najtrudniej jest w Polsce, bo Polski Związek Towarzystw Wioślarskich traktuje nas jako zawalidrogę: trzeba dla nas zmieniać dystans i robić sobie inne ceregiele... Dlatego powstał pomysł zorganizowania dla mastersów osobnej imprezy na Malcie. W tym roku na początku lipca, tydzień po mistrzostwach Polski seniorów, planowana jest impreza międzynarodowa dla weteranów. Liczba uczestniczących mastersów będzie zapewne ograniczona, bo to pierwsze takie regaty. W przypadku polskich mastersów zauważalny ostatnio spadek liczby startujących wynika z ustawy o sporcie, która nakłada na takiego sportowca obowiązek uzyskania dopuszczenia lekarskiego do uprawiania sportu. Zaczęto też żądać, żeby to był specjalista medycyny sportowej. Szczęśliwie ja nie mam z tym trudności. Ponadto trzeba mieć licencję sportową Polskiego Związku Towarzystw Wioślarskich – moja ma numer 6167/M (znamienne M!). Nie muszę chyba dodawać, że w zawodach pod egidą FISA, czy w innych krajach, takich rygorów w stosunku do mastersów nie ma. Startuje się na własną odpowiedzialność.
Cieszy mnie, że mastersi zdobywają trwałe miejsce w światowym środowisku wioślarskim, o czym świadczy choćby nasz pobyt w Duisburgu, gdzie startowaliśmy na czwórce ze sternikiem, a ściślej: z początkującą sterniczką. W pewnym momencie Brazylijczycy, którym brakowało sternika, wypożyczyli ją od nas, i to z dobrym skutkiem, bo wygrali swój bieg. Zdobyli medal (ona też!), więc wszyscy byli szczęśliwi. Jeden z nich, pracownik uniwersytetu w Sao Paulo zaproponował, by przyjechała do Brazylii na następne światowe regaty, czy na olimpiadę w Rio de Janeiro. Może zabrać ze sobą kolegów. Nie muszę dodawać, że w naszym biegu spisała się bardzo dobrze, a na regatach w Hamburgu (trudnych nawigacyjnie) – wręcz rewelacyjnie.
Pływa pan stale po Odrze. Lubi pan ją?
Odra wypiękniała, pojawiły się czaple łowiące ryby, kilka dni temu kolega widział bobra. Zniknął charakterystyczny fenolowy odór i plamy ropy z moich juniorskich czasów. Tym bardziej więc ciągnie na wodę i do wioślarskiego środowiska, w którym nie da się na dłuższą metę wozić kosztem innych, a rzetelny wysiłek jest tak po prostu doceniany.
Rozmawiała Maria Kisza