Pomiń polecenia Wstążki
Przeskocz do głównej zawartości

Ludzie Politechniki

Drukuj

Jędrzej Bukowski - pilny uczeń Copperfielda

14.03.2013 | Aktualizacja: 07.10.2013 11:13

Dr Jędrzej Bukowski zapewnia, że w tej sztuczce nie ucierpiało żadne zwierzę (fot. archiwum J. Bukowskiego)

Jedyny w Polsce iluzjonista z naukowym tytułem doktora wywodzi się z Politechniki Wrocławskiej. Na Wydziale Geoinżynierii, Górnictwa i Geologii wyspecjalizował się w pomiarach tensometrycznych, ale świetnie wychodzi mu też oczarowywanie publiczności. 

O sekretach prestidigitatorów, rodzinnym biznesie i karierze w USA rozmawiamy z dr. inż. Jędrzejem Bukowskim.

Wierzy pan w czary?
W to, że ludzie potrafią czarować i faktycznie robić takie rzeczy, jak na przykład słynny „oszust” Sai Baba – nie wierzę. Widziałem dużo szarlataństwa i nie dam się tak łatwo zwieść. Pewien amerykański iluzjonista i naukowiec James Randi jakiś czas temu ogłosił, że da 100 tysięcy dolarów temu, kto zaprezentuje mu taką sztuczkę, której nie będzie w stanie udowodnić naukowo. Do tej pory tych pieniędzy nikt jeszcze nie otrzymał. Więc generalnie w czary-mary nie wierzę. Jestem natomiast człowiekiem wierzącym, jednak to z czarami niewiele ma wspólnego.
Jak rozpoczęła się pana przygoda z iluzją?
Oczywiście od programów Davida Copperfielda. Jakieś 15 lat temu oglądałem je w TV i byłem zafascynowany. Postanowiłem tę wiedzę zgłębiać. Co na początku wcale nie było takie łatwe.
Dlaczego?
Bo nie wiedziałem, od czego zacząć. Co prawda we wrocławskim MDK-u przy ul. Duboisa działa taka szkółka dla początkujących iluzjonistów, ale nie miałem pojęcia o jej istnieniu. Robiłem to więc na sposób domowy – nagrywałem programy Copperfielda i analizowałem je na tysiąc sposobów. Wypożyczyłem z biblioteki książkę Aleksandra Wadimowa – jedyny wtedy dostępny podręcznik do nauki iluzji – i wnikliwie go studiowałem. A gdy już trafiłem jednak do MDK‑u, poszło mi o wiele łatwiej. Najważniejsze, że skontaktowałem się z ludźmi z tego środowiska.
Doświadczeni iluzjoniści chętnie dzielą się swoją wiedzą?
Zdecydowanie nie. To jest bardzo hermetyczne środowisko. Nie chodzi o to, że nie zdradzają swoich sekretów laikom, ale kolegom po fachu też nie! Oczywiście jest klasyka, do której każdy, kto interesuje się sztuką iluzji, ma stosunkowo łatwy dostęp (np. chińskie obręcze, drzewko pomarańczowe, tzw. marzenie żebraka, czyli pieniądze wyciągane z ucha widza, mnożące się piłeczki czy wszelkie sztuczki karciane) – wystarczy zajrzeć teraz do internetu, a znajdziemy nawet szczegółowe instrukcje.
Ale panu nie o to chodziło.
Zgadza się. Wiadomo, chciałem wiedzieć, jak wykonać daną sztuczkę, ale fajnie było też wymyślić coś samemu. Przez wiele lat miałem swojego mistrza – nieżyjącego już Andrzeja Śliwę Wyszomirskiego z Hamburga. On szkolił mnie w taki sposób, że nie zdradzał trików, tylko przedstawiał mi, jaki ma być efekt. Jego studio mieściło się w piwnicy, było tam mnóstwo książek i rekwizytów. Miałem kilka godzin i sam musiałem dojść do tego, jak wykonać daną sztuczkę. Najczęściej dochodziłem do tego zupełnie inną techniką, niż miał w zamyśle mój mistrz. Ale liczył się efekt. To właśnie dzięki tej metodzie nauczyłem się, jak samemu wymyślać triki, jak być kreatywnym. I za to jestem mu ogromnie wdzięczny.
Czyli nawet we własnym gronie nie dzielicie się doświadczeniem?
Co jakiś czas organizowane są seminaria i kongresy iluzjonistyczne, podczas których iluzjoniści pokazują jakiś trik i jest on w szerszym gronie omawiany. Tylko, że najczęściej jest to sztuczka, którą magik może się podzielić z innymi, a nie jakiś ich kluczowy numer. Iluzja opiera się na tajemnicy.
Trudno opanować choćby podstawy?
I tak, i nie. Ogólnie iluzjonistów można podzielić na takie dwie grupy – prestidigitatorów i iluzjonistów rekwizytowych. Prestidigitator to tak naprawdę ciężki zawód, godzinami trzeba trenować, ćwiczyć i udoskonalać zręcznościowe sztuczki, które opierają się nie na specjalnych rekwizytach, a na zwykłych przedmiotach. Z kolei „rekwizytowcy” nie muszą mieć takich umiejętności, wystarczy gruby portfel. Ceny rekwizytów iluzjonistycznych nie schodzą raczej poniżej 30 tysięcy złotych. Chodzi mi tylko o to, że wystarczy zamówić przez internet odpowiedni rekwizyt wraz z sekretem i instrukcją, a do domu przyjdzie nam pięknie opakowana paczka z naszą sztuczką. Oczywiście zapłacimy za nią mnóstwo pieniędzy. A w obecnych czasach istnieje dużo firm, które zajmują się produkcją rekwizytów iluzjonistycznych.
A pan do której grupy iluzjonistów należy?
Bliżej mi do prestidigitatorów. Poza tym mój portfel nie ma aż tak pokaźnych rozmiarów [śmiech]. Zresztą, gdy zacząłem parać się sztuką iluzji, to nie było tylu możliwości i tak rozwiniętego biznesu w tym zakresie. Trzeba było działać na zwykłych przedmiotach. Aczkolwiek też mam w repertuarze kilka takich sztuczek, przy których nie muszę się zbytnio wysilać.
Dużo pan trenuje?
Teraz nieco mniej, bo mam dużo występów. Staram się jednak codziennie chociaż godzinę poćwiczyć. Wcześniej zdarzało mi się trenować nawet i 6-7 godzin dziennie. Najlepiej ćwiczy się w trakcie występów. Wtedy dziesięć razy szybciej wchodzi wszystko do głowy i jest zapamiętywane przez organizm – adrenalina robi swoje.
Zwłaszcza gdy występuje się na scenie z żoną…
[śmiech] …i tu dodam, że również absolwentką Politechniki Wrocławskiej. Ewelina jest nie tylko moją asystentką, ale też odpowiada za wszystkie kwestie menedżerskie związane z organizacją występów, terminami, kontraktami itp.
Często się kłócicie… „na gruncie artystycznym”, rzecz jasna?
Raczej dyskutujemy. Bywa, że mamy różne wizje artystyczne. Wspólnie przygotowujemy oprawę wizualną danego numeru i czasami dochodzi do konfliktów. Ale z drugiej strony, to przyjemnie być razem na scenie.
Kto jest waszą pierwszą publicznością?
Gdy przygotowujemy nowy numer, to nagrywamy go na kamerę i potem analizujemy. Następnie prezentujemy go najbliższym, aczkolwiek trochę już od tego odchodzimy, bo zwyczajnie nie mamy na to czasu. Potem konfrontujemy się z publicznością i ewentualnie nanosimy jakieś poprawki.
Zdarzyło się, że w trakcie pokazu coś wam się nie udało?
Tak. Całe szczęście, że w większości przypadków są to sytuacje do odratowania. Jeżeli widz nie wie, czego się spodziewać, to nawet się nie zorientuje, że ja coś sknociłem. A jeżeli naprawdę już coś nie wyjdzie, to trzeba się uśmiechnąć razem z publicznością i grać dalej. W końcu jestem tylko człowiekiem (śmiech). Zresztą zawsze mamy jakiś plan awaryjny. Staram się o każdej porażce szybko zapomnieć, choć nie jest to łatwe (trzy noce nieprzespane jak nic!).
A widzowie tylko czekają, żeby przyłapać na czymś „magika” i rozgryźć jego sztuczkę.
To prawda. A my robimy wszystko, żeby tego uniknąć.
Czy istnieje kodeks iluzjonisty?
Jest regulamin, ale nikt tego jakoś specjalnie nie podpisuje. Naczelna zasada mówi, że nigdy nie wolno zdradzać publiczności tajemnicy, jak powstaje dany trik. Nie wolno podczas występu pokazywać triku dwa razy, chyba, że inną techniką. Tak naprawdę każdy iluzjonista intuicyjnie czuje, jak ma się zachować, żeby sztuka iluzji przetrwała.
Pamięta pan swój pierwszy publiczny występ?
Pamiętam pierwszy, za który otrzymałem jakieś pieniądze. To było w knajpie Między Mostami 15 lat temu. Było ustalone z właścicielem, że otrzymam za ten mój krótki pokaz 60 zł. Jakież było moje zdziwienie, gdy okazało się, że trzymam w ręce 600 zł. Zapytałem, czy to nie jest jakaś pomyłka. A właściciel na to, że nic z tych rzeczy, występ się bardzo podobał, więc należy się odpowiednio wyższa zapłata.
Nie dziwię się, że zapamiętał pan ten występ.
Oby więcej takich (śmiech).
Gdzie obecnie można oglądać pana pokazy?
Najczęściej są to imprezy firmowe, na które mamy opracowany taki specjalny godzinny występ. W grudniu na przykład mieliśmy 14 występów (czasami dwa dziennie) w całej Polsce i to jest naprawdę dużo. Ale występowaliśmy też dla słuchaczy Akademii Młodych Odkrywców na Politechnice, w domach kultury, zdarzało się nawet na weselach.
Ale też w filmie!
Mówi pani o „Ojcu Mateuszu”? To efekt starań mojej żony. Tak się dobrze złożyło, że producent filmu zwrócił się do mnie, żebym opracował kilka sztuczek do odcinka o iluzjonistach. Na ekranie widać tak naprawdę tylko moje ręce. Cieszę się, że może kilka osób zobaczy moje nazwisko na napisach końcowych (śmiech).
A jak to było z Davidem Copperfieldem – na pańskiej stronie internetowej można przeczytać, że został pan przez niego doceniony?
Oczywiście, to też pomysł mojej żony. I chodziło o jego menedżera – Ricka Marcelliego. Przesłała mu krótkiego niezobowiązującego e-maila z informacjami o nas, o naszej działalności. Co ciekawe, odpisał w ten sam dzień i były to bardzo miłe słowa: że podobały się mu nasze filmy, że mało który iluzjonista w taki sposób pokazuje sztuczki i że chętnie spróbuje coś zadziałać w naszej sprawie.
Czy to oznacza, że jedziecie do USA!?
Spokojnie, nie tak szybko. Ponoć w Stanach bardzo trudno jest wypromować Polaków, dlatego pewnie jeszcze długa droga przed nami. Nie nastawiamy się na to zbytnio, ale gdyby się udało, byłoby świetnie. Na razie, stara się załatwić kontrakt na transatlantykach.
Ukończył pan studia doktoranckie na Wydziale Geoinżynierii, Górnictwa i Geologii PWr, ale też równocześnie występował jako iluzjonista. Jak udało się to pogodzić?
Jeden trik wymyśliłem dzięki tematowi mojej pracy magisterskiej. Pisałem ją u profesora Jana Drzymały, który pokazał mi taką specjalną substancję i od razu zapaliła mi się lampka, że to mogę jakoś wykorzystać w iluzji.
Zdradzi pan, co z nią zrobił?
Oczywiście, nie (śmiech). To moja tajemnica.
Wróćmy zatem do nauki…
Dzięki studiom nauczyłem się, jak przenieść na papier zgodnie z zasadami rysunku technicznego to, co mam w głowie. Musiałem porządnie nauczyć się geometrii wykreślnej, bo właśnie tego przedmiotu uczyłem studentów. Pomogło mi to np. „w głowie zobaczyć” niektóre pomysły i projekty – jak można obrócić dany przedmiot, w trójwymiarze itp. Jest to umiejętność bardzo przydatna przy wymyślaniu trików. Niestety problemy pojawiały się na polu organizacyjnym. Niekiedy moje zobowiązania estradowe kolidowały np. z pomiarami, które miałem gdzieś wykonać. Najczęściej udawało mi się przekładać te pomiary, ale różnie bywało. Na szczęście przez cztery lata mojego doktoratu takich sytuacji było niewiele. Tego samego dnia wypadło wręczenie dyplomów doktorskich i otwarcie naszej wystawy iluzjonistycznej w Łodzi. W tym wypadku wybrałem oczywiście uroczystość na Politechnice. Muszę jeszcze dodać, że miałem bardzo przychylnego promotora.
A jak na pana drugą działalność reagowali studenci?
Nie chwaliłem się, czym się zajmuję „po godzinach”. Najczęściej sami się dowiadywali, wpisując moje nazwisko do wyszukiwarki internetowej – i wyskakiwała im moja strona z działalnością iluzjonistyczną. Czasami na zajęciach zdarzały się takie komentarze: „A może pan zaczaruje tablicę?”. Starałem się takie rzeczy jednak ucinać.
Jak pan widzi swoją przyszłość zawodową?
Widzę siebie przede wszystkim jako iluzjonistę.
To po co panu ten doktorat!?
Tak szczerze, to po prostu nie wiedziałem, co po studiach ze sobą zrobić. Pojawiła się możliwość doktoratu, więc skorzystałem. Wyspecjalizowałem się w pomiarach tensometrycznych, co, jak się okazało, ma wiele wspólnego z moim doświadczeniem iluzjonisty. Żeby nakleić tensometr, trzeba mieć naprawdę wyćwiczone palce i wykazać się niemal chirurgiczną precyzją (śmiech). A tak na poważnie, nie wykluczam wcale współpracy z Politechniką przy różnych projektach badawczych. Jednak na pewno nie na zasadach stałej pracy, zajęć ze studentami czy regularnych wykładów.
A czy bycie iluzjonistą to intratny zawód, da się z niego wyżyć?
Da się i to całkiem dobrze. Nie mogę narzekać. Dzięki występom udało nam się w dużej mierze sfinansować wystawę „Sekrety Iluzjonistów. Nauka i technika w iluzji”.
Proszę coś więcej o niej opowiedzieć.
Jest to pierwsza w Polsce interaktywna eskpozycja, prezentująca sztukę iluzji. Chcemy w ten sposób przybliżyć publiczności temat iluzji i złamać ten stereotyp iluzjonisty w cyrku, w pelerynie i królikiem w kapeluszu. Pokazujemy od strony technicznej różne rekwizyty, które zostały wymyślone na przestrzeni wieków przez iluzjonistów. Sami przygotowaliśmy te rekwizyty – zrobiliśmy miniaturę świątyni greckiej, stworzyliśmy gabinet, w którym widzowie mogą np. zobaczyć ducha (uwaga, zdradzamy sekret sztuczki!). Wystawa była już prezentowana na Słowacji, w Eksperymentarium w łódzkiej Manufakturze, potem planujemy pokazać ją w kilku miejscach w Polsce i w Czechach. Zainteresowanie jest spore. Na razie koszty wystawy jeszcze się nie zwróciły, ale mamy nadzieję, że w ciągu najbliższych miesięcy już to się zmieni i będziemy na niej zarabiać.
Pana marzenie, niekoniecznie zawodowe?
Większość już się spełniła. Marzyłem, żeby być iluzjonistą i jestem. Nie mam jakiś oczekiwań, żeby być najlepszym na świecie czy super popularnym. Co jeszcze? Ożeniłem się. Nie mam jeszcze dzieci, więc faktycznie to jest moje wielkie marzenie. A drugie, takie bardziej przyziemne – więcej spokoju.
Rozmawiała Iwona Szajner