Pierwsza rzecz, jaką wydziergałyście na szydełku?Katarzyna
Gwiazdowska: - Peleryny do pierwszej komunii. Miałyśmy po 9 lat, każda z
nas szydełkowała swoją przez pół roku. Z taniej, paskudnej włóczki,
chyba anilany, która była tak sztuczna, że iskrzyła przy dzierganiu. Od
zawsze coś szyłyśmy, tak jak nasze obie babcie. Najpierw dla lalek,
potem dla siebie. W siermiężnych latach 80. brakowało wszystkiego, a to
pobudzało pomysłowość.
Monika Gwiazdowska: - Chciałyśmy mieć coś
innego niż wszyscy, więc wymyślałyśmy rozmaitości. Na przykład sweter z
frędzlami, za które ktoś mnie przywiązał do krzesła w tramwaju. Szyłyśmy
płaszcze, wszystko. Kilkanaście lat temu miałyśmy nawet firmą
odzieżową.
Szydełkiem, które raczej kojarzy się z kołem
gospodyń wiejskich niż ze współczesnym dizajnem, wydziergałyście
prestiżowe nagrody. Na czym polega „szydełkowanie inaczej”?MG: - Na improwizacji i nieprzewidywalności. W tej pracy najbardziej fascynujące jest to, że nigdy nie wiemy, co powstanie.
Na
początku jest inspiracja, błysk, coś, co nas zakręci. Motyw, liść, kadr
w filmie. Znalazłam kiedyś w ogrodzie gniazdo szerszenia, zasuszyłam
je, jest piękne.
Nie ma szkiców, planu – po prostu zabieramy się do
roboty. Zaczynamy od niczego, po efekt finalny, który okazuje się
skomplikowany. W trakcie wszystko ewoluuje. Jeden model sprułyśmy, bo
nas zirytował. Był tam jakiś opór materii, tak jakby mebel protestował.
Był za przekombinowany, a my nie lubimy siłowo. Musi być naturalnie.
Naturalne tworzywa, inspiracje z przyrody, organiczne formy. Natura na pierwszym planie? KG:
- Najważniejsza jest intuicja. Umiejętności techniczne są potrzebne,
ale one są tak naprawdę wtórne wobec intuicji. Trudno to określić, ale
to intuicja daje nam pewność, że robimy właściwą rzecz. Idziemy za
intuicją i za nitką. Najczęściej za szarą lnianą dratwą, bo jest surowa,
zgrzebna, ascetyczna; za mało się ją u nas docenia. Wykorzystujemy też
bawełnianą nitkę, taką, z której robi się knoty do świec. Sięgnęłyśmy
również po sztuczny jedwab, żeby wprowadzić kolor do naszych prac. Z
nitek robimy małe elementy, które multiplikujemy. Puf Artichoke, który
rzeczywiście przypomina karczocha, jest zszyty ze 130 wyszydełkowanych
krążków.
Siedzisko, które wygrało w Singapurze, zaczęło się od małego
koszyczka wielkości jajka. Robię go półsłupkami, jeden zajmuje mi około
kwadransa. Wyszydełkowałyśmy 1500 takich koszyczków, które zszyłyśmy
lnianą nitką, oczko do oczka. Trzeba się naharować na efekt.
MG: -
Dratwa jest sztywna, mam już odciski. Narzucam sobie dyscyplinę i kiedy
dzieci są w przedszkolu, zabieram się za szydełkowanie. Model Virus,
który tutaj stoi, zajął mi rok.
KG: - Bo to właściwie od dzieci się
zaczęło. Kiedy się urodziły, miałyśmy więcej czasu i szydełko poszło w
ruch. W samochodzie, przed telewizorem, na placu zabaw, na lotnisku…
Monomoka narodziła się razem z dziećmi?KG:
- Mniej więcej tak, pierwsze siedzisko powstało właśnie wtedy, przed
dziewięciu laty. Przez kilka lat szydełkowe meble leżały kątem w domu.
Bo twórca to mieszanka narcyzmu i niepewności; prace nigdy nie wydają
się dość dobre, żeby je pokazywać. W końcu mój mąż, fotograf, zrobił
zdjęcia i wysłał w 2012 na International Design Awards w Londynie
fotografie modelu „Sleeping Mice”. To puf z ciasno zszytych
wydzierganych kulek; wyglądają rzeczywiście jak zwinięte w kłębki śpiące
myszy. Tym modelem weszłyśmy do finału. Kompletne zaskoczenie.
Bliźniaczki z Wrocławia, które nie miały swojej strony, nazwy, nie
istniały na Facebooku. Tak się zaczęło.
MG: - Wiosną 2013 zostałyśmy
zaproszone na prestiżowy festiwal wzornictwa Furniture Design Award w
Singapurze. 20 tysięcy złotych za nasz lot, przesyłkę, ubezpieczenie
eksponatów i wystawienie się to było dla nas za dużo. Niezwykle pomógł
nam Instytut Adama Mickiewicza, który w tydzień wszystko załatwił. No i
opłaciło się: na 340 prac z całego świata dostałyśmy główną nagrodę za
siedzisko „Hive” oraz wyróżnienie za puf „Artichoke”.
Potem posypały
się zaproszenia na pokazy wzornictwa, byłyśmy w Pekinie, Paryżu,
Berlinie, kolejny raz w Singapurze, gdzie plakat ze zdjęciem naszego
Artichoke firmował całą imprezę. Zainteresowali się Rosjanie, mamy
zaproszenia z Tokio. Nie wszędzie możemy dotrzeć, bo to kosztowne.
Jak reagują oglądający?KG:
- Zależy od części świata. „Hive”, czyli ul nam przypominający plaster
miodu, w Azji budził skojarzenia z gąbką morską. Model „Śpiące myszy”
pewnej botaniczce w Australii kojarzył się z tamtejszym owocem.
Generalnie ludzie są zdziwieni, nie wiedzą, co to za tworzywo, za
technika. Pytają, czy mogą dotknąć, usiąść. W Singapurze myśleli, że
„Hive” jest z betonu; zaskoczeniem był miękki, przyjazny dotyk. W Azji
len nie jest tak powszechny, ciężko było wytłumaczyć, co to za roślina i
co to szydełko. Zabieram je ze sobą, łatwej mi pokazać niż objaśnić.
MG:
- Zdarzyło nam się słyszeć, że to za dobra jakość. Ludzie oglądając
nasze siedziska mówią też, że szkoda siadać na czymś takim.
To jeszcze wzornictwo czy już czysta sztuka?MG: - Nie nazwałabym siebie artystką, choć na wystawach słyszymy, że nasze prace to sztuka. Mówi się, że to artdesign.
KG:
- Wolimy nadawać sens przedmiotom, chcemy, żeby czemuś służyły. Jednak
za namową właścicielki pewnej paryskiej galerii sztuk, która odwiedziła
nasze stoisko w Paryżu, zabrałyśmy się teraz za pracę, która nie będzie
miała żadnej funkcji poza estetyczną. Szydełkujemy duży tryptyk na
ścianę, złożony z trzech tkanin, z których każda ma półtora metra na
półtora. One również składają się z małych, połączonych elementów.
Dlaczego sięgnęłyście po rzemieślniczą, pracochłonną technikę?MG:
- Bo to była szansa, żeby zaistnieć w świecie wzornictwa. To trudna
branża, trzeba mieć swój charakter pisma, żeby być zauważalnym. Nie
interesują nas trendy, szydełkowanie jest nieco zapomniane, a przez to
oryginalne.
Polskie wzornictwo w ostatnich latach staje się
zauważalne na świecie. Wystarczy wspomnieć Oskara Ziętę i jego słynny
Plopp, taboret z „nadmuchanego metalu”, meble sygnowane przez Tomasza
Rygalika oraz Renatę Kalarus, jachty Andrzeja Skrzata, który ma na
koncie setkę zrealizowanych projektów. Albo dywan firmy Moho Design,
który przypomina wycinankę. KG: - Tak, polski dizajn ma
dobry czas. Lubią go młodzi ludzie, rośnie świadomość polskiego
odbiorcy, dla którego dobre nie oznacza tylko z Włoch albo ze
Skandynawii. Jest wsparcie, choćby ze strony Instytutu Adama Mickiewicza,
który angażuje się w promocję. Szkoda tylko, że jeszcze nie rozumieją
tego polscy producenci.
MG: - Polscy projektanci lubią nawiązywać do
folkloru, nas to nie interesuje. Zrobiłyśmy 16 siedzisk szydełkowych,
ale to rzeczy unikatowe, bardzo czasochłonne i drogie. Nie da się ich
wykonać maszynowo. To dobrze, bo są niepowtarzalne i źle, bo ich
dostępność jest ograniczona.
Dyrektor targów w Singapurze
zaproponował, żeby przenieść produkcję Hive’a do Tajlandii. Chciał
zaangażować wioskę do ręcznego dziergania. Wymagałoby to jednak naszej
obecności tam, zrezygnowałyśmy.
Zależy nam, żeby dotrzeć do
szerszego grona odbiorców – stąd pomysł na siedziska z drewna, które
zadebiutowały w tym roku. Powstają z drewna bukowego, w zaprzyjaźnionej
stolarni. Są tańsze, szybsze w wykonaniu, bardziej dostępne; bliższe
tradycyjnemu pojmowaniu wzornictwa. Chociaż tam również przemycamy
wydziergane elementy, które mocujemy w drewnie.
Gdzie są punkty styku między wzornictwem a architekturą, którą ukończyłyście?KG:
- Ze studiów na Politechnice wyniosłyśmy myślenie przestrzenne,
umiejętność operowania formą, skłonność do porządkowania. To się
przydaje także w naszym szydełkowaniu. Po prostu szydełko jest
narzędziem, tak jak ołówek i deska kreślarska.
Bliźniacza więź pomaga w pracy?MG:
- Tak, między nami jest niewidoczna nić. Mieszkamy osobno, ale nigdy
nie tracimy kontaktu. Codziennie dzwonimy do siebie i na bieżąco
dogadujemy się, która z nas dodziera potrzebne elementy, która je
zszyje. Zawsze razem tworzymy, nie ustalając specjalnie podziału zadań.
Rozumiemy się w lot, właściwie między słowami. Ta sama estetyka, to samo
myślenie, te same gesty. Stąd zresztą nazwa, którą wymyślił mój mąż,
również absolwent architektury na Politechnice Wrocławskiej. Monomoka to
zlepek pierwszych sylab naszych imion i cząstki mono, która odnosi się
do naszej więzi. Kasia jest ode mnie starsza o pięć minut i bardziej
wygadana.
KG: - Monika jest bardziej pracowita, ze skłonnością do
perfekcjonizmu; pracuje więcej i szybciej. Od dziecka jesteśmy razem,
nasi synowie urodzili się niemal w tym samym czasie, miałyśmy wyznaczone
te same terminy porodów. Bliźniactwo do kwadratu.
Rozmawiała Aneta AugustynZdjęcia: Krzysztof Mazur