Pomiń polecenia Wstążki
Przeskocz do głównej zawartości

Ludzie Politechniki

Drukuj

Siostry Gwiazdowskie szydełkiem wydziergały sukces

15.12.2014 | Aktualizacja: 16.12.2014 09:27

Katarzyna i Monika Gwiazdowskie są absolwentkami Wydziału Architektury Politechniki Wrocławskiej (fot. Krzysztof Mazur)

Monomoka, czyli bliźniaczki Katarzyna i Monika Gwiazdowskie, absolwentki Wydziału Architektury Politechniki Wrocławskiej podbijają świat meblami z nitki. Po ubiegłorocznej głównej wygranej na Furniture Design Award w Singapurze nadal budzą zainteresowanie na światowych festiwalach wzornictwa

znaczek_absolwenci-politechniki.jpg
Pierwsza rzecz, jaką wydziergałyście na szydełku?
Katarzyna Gwiazdowska: - Peleryny do pierwszej komunii. Miałyśmy po 9 lat, każda z nas szydełkowała swoją przez pół roku. Z taniej, paskudnej włóczki, chyba anilany, która była tak sztuczna, że iskrzyła przy dzierganiu. Od zawsze coś szyłyśmy, tak jak nasze obie babcie. Najpierw dla lalek, potem dla siebie. W siermiężnych latach 80. brakowało wszystkiego, a to pobudzało pomysłowość.
Monika Gwiazdowska: - Chciałyśmy mieć coś innego niż wszyscy, więc wymyślałyśmy rozmaitości. Na przykład sweter z frędzlami, za które ktoś mnie przywiązał do krzesła w tramwaju. Szyłyśmy płaszcze, wszystko. Kilkanaście lat temu miałyśmy nawet firmą odzieżową.
Szydełkiem, które raczej kojarzy się z kołem gospodyń wiejskich niż ze współczesnym dizajnem, wydziergałyście prestiżowe nagrody. Na czym polega „szydełkowanie inaczej”?
MG: - Na improwizacji i nieprzewidywalności. W tej pracy najbardziej fascynujące jest to, że nigdy nie wiemy, co powstanie.
Na początku jest inspiracja, błysk, coś, co nas zakręci. Motyw, liść, kadr w filmie. Znalazłam kiedyś w ogrodzie gniazdo szerszenia, zasuszyłam je, jest piękne.
Nie ma szkiców, planu – po prostu zabieramy się do roboty. Zaczynamy od niczego, po efekt finalny, który okazuje się skomplikowany. W trakcie wszystko ewoluuje. Jeden model sprułyśmy, bo nas zirytował. Był tam jakiś opór materii, tak jakby mebel protestował. Był za przekombinowany, a my nie lubimy siłowo. Musi być naturalnie.
siostry_7558.jpg
Naturalne tworzywa, inspiracje z przyrody, organiczne formy. Natura na pierwszym planie?
KG: - Najważniejsza jest intuicja. Umiejętności techniczne są potrzebne, ale one są tak naprawdę wtórne wobec intuicji. Trudno to określić, ale to intuicja daje nam pewność, że robimy właściwą rzecz. Idziemy za intuicją i za nitką. Najczęściej za szarą lnianą dratwą, bo jest surowa, zgrzebna, ascetyczna; za mało się ją u nas docenia. Wykorzystujemy też bawełnianą nitkę, taką, z której robi się knoty do świec. Sięgnęłyśmy również po sztuczny jedwab, żeby wprowadzić kolor do naszych prac. Z nitek robimy małe elementy, które multiplikujemy. Puf Artichoke, który rzeczywiście przypomina karczocha, jest zszyty ze 130 wyszydełkowanych krążków.
Siedzisko, które wygrało w Singapurze, zaczęło się od małego koszyczka wielkości jajka. Robię go półsłupkami, jeden zajmuje mi około kwadransa. Wyszydełkowałyśmy 1500 takich koszyczków, które zszyłyśmy lnianą nitką, oczko do oczka. Trzeba się naharować na efekt.
MG: - Dratwa jest sztywna, mam już odciski. Narzucam sobie dyscyplinę i kiedy dzieci są w przedszkolu, zabieram się za szydełkowanie. Model Virus, który tutaj stoi, zajął mi rok.
KG: - Bo to właściwie od dzieci się zaczęło. Kiedy się urodziły, miałyśmy więcej czasu i szydełko poszło w ruch. W samochodzie, przed telewizorem, na placu zabaw, na lotnisku…

Monomoka narodziła się razem z dziećmi?
KG: - Mniej więcej tak, pierwsze siedzisko powstało właśnie wtedy, przed dziewięciu laty. Przez kilka lat szydełkowe meble leżały kątem w domu. Bo twórca to mieszanka narcyzmu i niepewności; prace nigdy nie wydają się dość dobre, żeby je pokazywać. W końcu mój mąż, fotograf, zrobił zdjęcia i wysłał w 2012 na International Design Awards w Londynie fotografie modelu „Sleeping Mice”. To puf z ciasno zszytych wydzierganych kulek; wyglądają rzeczywiście jak zwinięte w kłębki śpiące myszy. Tym modelem weszłyśmy do finału. Kompletne zaskoczenie. Bliźniaczki z Wrocławia, które nie miały swojej strony, nazwy, nie istniały na Facebooku. Tak się zaczęło.
MG: - Wiosną 2013 zostałyśmy zaproszone na prestiżowy festiwal wzornictwa Furniture Design Award w Singapurze. 20 tysięcy złotych za nasz lot, przesyłkę, ubezpieczenie eksponatów i wystawienie się to było dla nas za dużo. Niezwykle pomógł nam Instytut Adama Mickiewicza, który w tydzień wszystko załatwił. No i opłaciło się: na 340 prac z całego świata dostałyśmy główną nagrodę za siedzisko „Hive” oraz wyróżnienie za puf „Artichoke”.
Potem posypały się zaproszenia na pokazy wzornictwa, byłyśmy w Pekinie, Paryżu, Berlinie, kolejny raz w Singapurze, gdzie plakat ze zdjęciem naszego Artichoke firmował całą imprezę. Zainteresowali się Rosjanie, mamy zaproszenia z Tokio. Nie wszędzie możemy dotrzeć, bo to kosztowne.
Jak reagują oglądający?
KG: - Zależy od części świata. „Hive”, czyli ul nam przypominający plaster miodu, w Azji budził skojarzenia z gąbką morską. Model „Śpiące myszy” pewnej botaniczce w Australii kojarzył się z tamtejszym owocem. Generalnie ludzie są zdziwieni, nie wiedzą, co to za tworzywo, za technika. Pytają, czy mogą dotknąć, usiąść. W Singapurze myśleli, że „Hive” jest z betonu; zaskoczeniem był miękki, przyjazny dotyk. W Azji len nie jest tak powszechny, ciężko było wytłumaczyć, co to za roślina i co to szydełko. Zabieram je ze sobą, łatwej mi pokazać niż objaśnić.
MG: - Zdarzyło nam się słyszeć, że to za dobra jakość. Ludzie oglądając nasze siedziska mówią też, że szkoda siadać na czymś takim.
siostry_IMG_7592.jpg
To jeszcze wzornictwo czy już czysta sztuka?
MG: - Nie nazwałabym siebie artystką, choć na wystawach słyszymy, że nasze prace to sztuka. Mówi się, że to artdesign.
KG: - Wolimy nadawać sens przedmiotom, chcemy, żeby czemuś służyły. Jednak za namową właścicielki pewnej paryskiej galerii sztuk, która odwiedziła nasze stoisko w Paryżu, zabrałyśmy się teraz za pracę, która nie będzie miała żadnej funkcji poza estetyczną. Szydełkujemy duży tryptyk na ścianę, złożony z trzech tkanin, z których każda ma półtora metra na półtora. One również składają się z małych, połączonych elementów.
Dlaczego sięgnęłyście po rzemieślniczą, pracochłonną technikę?
MG: - Bo to była szansa, żeby zaistnieć w świecie wzornictwa. To trudna branża, trzeba mieć swój charakter pisma, żeby być zauważalnym. Nie interesują nas trendy, szydełkowanie jest nieco zapomniane, a przez to oryginalne.
Polskie wzornictwo w ostatnich latach staje się zauważalne na świecie. Wystarczy wspomnieć Oskara Ziętę i jego słynny Plopp, taboret z „nadmuchanego metalu”, meble sygnowane przez Tomasza Rygalika oraz Renatę Kalarus, jachty Andrzeja Skrzata, który ma na koncie setkę zrealizowanych projektów. Albo dywan firmy Moho Design, który przypomina wycinankę.
KG: - Tak, polski dizajn ma dobry czas. Lubią go młodzi ludzie, rośnie świadomość polskiego odbiorcy, dla którego dobre nie oznacza tylko z Włoch albo ze Skandynawii. Jest wsparcie, choćby ze strony Instytutu Adama Mickiewicza, który angażuje się w promocję. Szkoda tylko, że jeszcze nie rozumieją tego polscy producenci.
MG: - Polscy projektanci lubią nawiązywać do folkloru, nas to nie interesuje. Zrobiłyśmy 16 siedzisk szydełkowych, ale to rzeczy unikatowe, bardzo czasochłonne i drogie. Nie da się ich wykonać maszynowo. To dobrze, bo są niepowtarzalne i źle, bo ich dostępność jest ograniczona. 
Dyrektor targów w Singapurze zaproponował, żeby przenieść produkcję Hive’a do Tajlandii. Chciał zaangażować wioskę do ręcznego dziergania. Wymagałoby to jednak naszej obecności tam, zrezygnowałyśmy.
Zależy nam, żeby dotrzeć do szerszego grona odbiorców – stąd pomysł na siedziska z drewna, które zadebiutowały w tym roku. Powstają z drewna bukowego, w zaprzyjaźnionej stolarni. Są tańsze, szybsze w wykonaniu, bardziej dostępne; bliższe tradycyjnemu pojmowaniu wzornictwa. Chociaż tam również przemycamy wydziergane elementy, które mocujemy w drewnie. 
siostry_7557.jpg
Gdzie są punkty styku między wzornictwem a architekturą, którą ukończyłyście?
KG: - Ze studiów na Politechnice wyniosłyśmy myślenie przestrzenne, umiejętność operowania formą, skłonność do porządkowania. To się przydaje także w naszym szydełkowaniu. Po prostu szydełko jest narzędziem, tak jak ołówek i deska kreślarska.
Bliźniacza więź pomaga w pracy?
MG: - Tak, między nami jest niewidoczna nić. Mieszkamy osobno, ale nigdy nie tracimy kontaktu. Codziennie dzwonimy do siebie i na bieżąco dogadujemy się, która z nas dodziera potrzebne elementy, która je zszyje. Zawsze razem tworzymy, nie ustalając specjalnie podziału zadań. Rozumiemy się w lot, właściwie między słowami. Ta sama estetyka, to samo myślenie, te same gesty. Stąd zresztą nazwa, którą wymyślił mój mąż, również absolwent architektury na Politechnice Wrocławskiej. Monomoka to zlepek pierwszych sylab naszych imion i cząstki mono, która odnosi się do naszej więzi. Kasia jest ode mnie starsza o pięć minut i bardziej wygadana.
KG: - Monika jest bardziej pracowita, ze skłonnością do perfekcjonizmu; pracuje więcej i szybciej. Od dziecka jesteśmy razem, nasi synowie urodzili się niemal w tym samym czasie, miałyśmy wyznaczone te same terminy porodów. Bliźniactwo do kwadratu.
Rozmawiała Aneta Augustyn
​Zdjęcia: Krzysztof Mazur