Wolność gospodarcza jest najważniejsza dla rozwoju kraju, a jednocześnie jest najbardziej atakowana – mówi profesor Leszek Balcerowicz, gość Forum Komunikacji Liderów na Politechnice Wrocławskiej, który wygłosił tu wykład „Odkrywając wolność. Przeciw zniewoleniu umysłów”. Dwudniowe spotkanie (26-27 października) miało być początkiem ogólnopolskiej debaty na temat poprawy sytuacji młodych na rynku pracy. youtube Rozmowa z profesorem Leszkiem Balcerowiczem Jak ogranicza się wolność gospodarczą? Wolność gospodarcza jest najważniejsza dla rozwoju kraju, a jednocześnie jest najbardziej atakowana – również w demokracji, dlatego że z jej ograniczania można dobrze żyć. Ograniczanie może polegać np. na „wyciskaniu” z budżetu większych wydatków, co powoduje zwiększenie podatków, które szkodzą gospodarce. Czasem zainteresowane grupy wymuszają wprowadzenie pewnych przepisów, które są szkodliwe dla ogółu. Na przykład ludziom podoba się, gdy nie mają konkurencji na swoim podwórku. Mówią wtedy o „wolnych zawodach”, ale to są zawody zamknięte. Trudno się do nich dostać. Konkurencja istnieje przy produkcji butów, odzieży, ale i w innych dziedzinach. W szkolnictwie wyższym także? Zdecydowanie tak. W szkolnictwie wyższym mamy więcej socjalizmu niż w jakiejkolwiek innej dziedzinie. W usługach zdrowotnych pieniądze też pochodzą z budżetu, ale (przynajmniej na poziomie zasad) trafiają na zasadzie konkursu ofert do ośrodków leczniczych czy szpitali niezależnie od tego, czy dana jednostka jest prywatna, czy państwowa. Ta zasada nie obowiązuje w szkolnictwie wyższym, a powinna. Jest grupa uczelni uprzywilejowanych, publicznych, do których trafiają pieniądze na tak zwane studia stacjonarne, i pozostałe, do których te pieniądze nie trafiają. Nie ma żadnego uzasadnienia – ani ekonomicznego, ani moralnego, żeby je dyskryminować. Mylą się profesorowie, którzy sądzą, że akurat tu socjalizm się sprawdza. Nie. Najlepsze uniwersytety na świecie to są prywatne uczelnie w Stanach Zjednoczonych. Broniąc więc istniejącego rozwiązania reprezentujemy wstecznictwo. Moim zdaniem bez głębszych reform uczelni publicznych sytuacja w Polsce się nie poprawi. Ciągle będziemy narzekać na to, że jesteśmy w ogonie Zachodu co do liczby wynalazków i innych osiągnięć intelektualnych. Ale zgodzi się pan, że powinny istnieć też mechanizmy oceny uczelni? Tak, akredytacja jest i na uczelniach publicznych, i prywatnych, ale nie można się ograniczać do niej, albo do oceny ministerialnej. Niezależnie od tego, jak dumnie będzie się nazywać to gremium oceniające: narodowym, społecznym itd., trzeba wreszcie dać wypowiedzieć się „konsumentom”. A kiedy mogą się oni wypowiedzieć? Kiedy płacą. Bo jak nie płacą, to płaci za nich ktoś inny. Mówimy, że nie mamy w Polsce czesnego. To nieprawda. Istnieje system niesprawiedliwego czesnego, bo płacą ci, którzy są studentami niestacjonarnymi. Dostają oni przeciętnie gorsze usługi niż stacjonarni, którzy studiują za darmo. Do tego ci drudzy pochodzą zwykle z zamożniejszych rodzin. System budżetowego finansowania prowadzi też do tego, że po dotację trzeba „nachodzić się” do ministerstwa. Do tego obowiązują absurdalne algorytmy. Z tego, co słyszę, premiuje się w pewnym sensie dużą liczbę pracowników, czyli jest to system sprzyjający nieaktywności. Jeżeli zależy się od przydziału z ministerstwa, to obowiązuje zasada, że im więcej chodzisz, tym więcej wychodzisz. To jest moja teoria rozdziału środków publicznych. Od lat namawiam środowiska uczelniane, by zmobilizować się i wyjść poza ten system. Niech się nazwą na przykład „uczelniami autonomicznymi”. To da nam niezależność od polityków i biurokracji. Ale co robić, skoro duża część środków, którymi dysponują uczelnie, pochodzi z programów Unii Europejskiej? Trudno z tym konkurować. Ma pani rację. To jest czynnik demobilizujący. Dużo czasu poświęcamy na pisanie aplikacji, a nie na zastanawianie się nad celowością własnych działań. Oczywiście czasem te środki są bardzo potrzebne, ale nie można udawać, że nie ma efektów ubocznych. Podobna sytuacja, jak słyszę, jest z pozyskiwaniem środków na innowacje w przedsiębiorstwach. I tam też są absurdalne przepisy. Wiele osób działających na rynku pracy studiowało jeszcze ekonomię socjalistyczną. Boję się, że jesteśmy nią skażeni. Mogę tylko powiedzieć, że uczestnicząc w bardzo licznych spotkaniach w całym kraju stwierdziłem, że jeśli spotkam się z prawdziwie głupim pytaniem, to z reguły jego autorem jest profesor ekonomii. Na dodatek zwykle nie są to pytania, tylko jakieś długie wypowiedzi, w których trudno doszukać się znaku zapytania. Ich sens ma zwykle wydźwięk etatystyczny: że bez państwa nie da się rozwiązać żadnego problemu. Studenci nie prezentują takich poglądów. Bo gorszą od ignorancji jest zła wiedza. Tym bardziej potrzebna jest działalność organizacji obywatelskich, które prezentują solidną wiedzę opartą na badaniach empirycznych prowadzonych według prawidłowej metodologii. Rozmawiała Maria Kisza
|