70 LAT POLITECHNIKI WROCŁAWSKIEJ. Najbardziej jestem dumny z tego, że udało nam się wywalczyć prawdziwą autonomię. Oraz z tego, co tak naprawdę będzie widoczne za kilka lat, czyli ze zmiany sposobu zarządzania uczelnią – mówi rektor PWr profesor Tadeusz Więckowski
Z rektorem Politechniki Wrocławskiej rozmawiamy o czasach studenckich i uczelni w przyszłości

Katarzyna Górowicz-Maćkiewicz: – Pana pierwszy dzień na Politechnice Wrocławskiej?
Profesor Tadeusz Więckowski: – Moją pasją była elektronika. Radio, telewizja to była wówczas magia. To mnie tak pociągało, że właściwie nie miałem złudzeń, że muszę iść na Politechnikę.
Przyjechałem na egzamin wstępny. Odbywał się w budynku D-1. Najpierw był egzamin pisemny, potem ustny. Dostałem piątkę z matematyki i fizyki. Był jeszcze egzamin z języka obcego. Zdawałem angielski i nie poszło mi najlepiej, bo dostałem tylko 4,5.
Tylko?
(śmiech) Mogłem zdawać rosyjski, bo znałem go lepiej, ale jednak wolałem angielski.
Elektronika była obleganym wydziałem?
Na jedno miejsce było sześciu chętnych.
Co pan wiedział wtedy o swojej przyszłej uczelni?
Cała nasza, licealistów, wiedza o wyższych studiach pochodziła od studentów, którzy jeździli po szkołach i opowiadali. To były trudne czasy, do nas przyjeżdżali ludzie, którzy mieli za sobą rok ‘68. Nie byli zbyt wylewni.
Pochodzi pan z Lwówka Śląskiego.
Tak, tam też kończyłem ogólniak. To było wówczas jedno z najlepszych liceów na Dolnym Śląsku. Może jedna czy dwie osoby z mojej klasy nie skończyły studiów wyższych, to była bardzo mocna, fantastyczna klasa.
Jak wiemy – i to się na szczęście nie zmieniło od wieków – studiowanie to nie tylko nauka.
My, radioelektronicy, głównie składaliśmy radia i telewizory. Części w demobilu kupowaliśmy, na Krakowskiej był taki sklep. To był cały przemysł. W Tekach składaliśmy te odbiorniki. Część kolegów robiła to na sprzedaż, ja dla rodziny złożyłem kilka odbiorników. Mam na koncie ze cztery telewizory czarno-białe i jeden kolorowy, jeszcze do niedawna mój własnoręcznie złożony Jowisz kurzył się w garażu, niestety musiałem w końcu go wyrzucić, z żalem. A radia, ha! Te wręcz hurtowo robiliśmy!
1.
Gdzie pan mieszkał?
Na początku w Fosiku [ul. Podwale, dom studencki T-8 Nad Fosą – red.]. Na pierwszym roku w ośmioosobowym pokoju! Wspólny prysznic gdzieś na korytarzu, jak w wojsku (śmiech).
Generalnie, sami faceci?
Fosik to był męski akademik. Zresztą i elektronika była zdominowana przez chłopaków, mieliśmy na roku kilka dziewczyn. Przydzielono nam nawet dwie Wietnamki. Takie to były dziwaczne czasy.....
Życie studenckie kwitło, kabarety, zespoły, kluby...
O tak, przez kabaret to mojego kolegę z partii wyrzucono (śmiech). Pamiętam, jak w ramach jakiejś wymiany studenckiej przyjechała do nas młodzież z NRD. No i mój kolega Maciek, dziś z tytułem profesorskim, miał taką kwestię w kabarecie: „W Pafawagu to się wypożycza klasę robotniczą na wiece...”. I ktoś to przetłumaczył na niemiecki, a goście bardzo byli pryncypialni, no i się zrobiła afera. A że kolega należał do partii, trafił na dywanik do ówczesnego rektora, profesora Tadeusza Porębskiego. – Towarzyszu! Są dwa wyjścia, albo wyrzucam pana ze studiów, albo z partii. Co wybieracie? – mówi rektor. – To ja poproszę z partii....
A mecz Polska – Anglia na Wembley [17 października 1973 roku] pamięta pan?
Radość, emocje…. Kolega z akademika, co to już dłuuugo studiował, wyciągnął taką wielką walizę, ciągnął ją po korytarzu, tłukł w nią czymś niesamowicie i nawoływał: – Idziemy na rynek! Idziemy na rynek! I towarzystwo poszło na ten rynek. A to czasy MO były. I na drugi dzień jeden nasz kolega, Wietnamczyk, z podbitym okiem przyszedł na zajęcia: – Dopadli mnie... – żalił się.
I do tego było jeszcze wojsko…
Pamiętam, co się działo przed pierwszymi zajęciami. Przyjechaliśmy w niedzielę do akademika, w poniedziałek rano było wojsko. A była wtedy moda na długie włosy. Starsi koledzy poradzili nam, abyśmy się ostrzygli, bo jak sami tego nie zrobimy, to tam w wojsku już będzie na nas czekał „fryzjer” z maszynką. Taki, co na zero od razu goli. To my w te pędy na Dworzec Główny. Tam był jedyny czynny o każdej porze fryzjer. I tam, na tym dworcu, do godziny trzeciej czy czwartej w nocy siedzieliśmy aż nas wszystkich, całą bandę chłopaków, ostrzygł.
Absurd gonił absurd.
W wojsku mieliśmy „instrukcję obsługi granatu ręcznego, takiego niemieckiego z czasów wojny. Do stołu jedna, jedyna instrukcja była przytwierdzona sznurkiem, nie wolno jej było absolutnie zabierać, tylko „studiować” w czytelni można było (śmiech).
Kultura fizyczna też była?
W wojsku była rozgrzewka. Biegliśmy w szyku, równo. Major krzyczał: – Kompania stój, zdjąć czapki. Major podchodził do każdego i sprawdzał ręką czoło. Kto miał mokre – to znaczy, że dobrze biegł, kto suche – źle. Spocone czoło oznaczało pochwałę, suche – naganę.
2.
I apele były...
Kto otrzymał pochwałę albo naganę, musiał wystąpić z szeregu. Jak była pochwała, żołnierz odpowiadał „Ku chwale ojczyzny!”. A jak nagana: „Nagana!”.
Mieliśmy takiego kolegę, co się nie przykładał do wojska zbytnio. Dostał naganę za brudne buty i powiedział: „Ku chwale ojczyzny!”. I trzy kompanie buchnęły śmiechem!
Zajęcia na poligonie?
Rzucaliśmy do „ruchomego” celu granatami. Siłą napędową „ruchomego” celu, czyli atrapy czołgu, byliśmy oczywiście my. Wchodziło się do środka i „jechało” tym czołgiem. A huk od tych niby-granatów walących w drewnianą konstrukcję, obitą blachą, był tak straszliwy, że głowę urywało (śmiech).
Podobno w wojsku podstawa to dobre buty?
O tak, my mieliśmy porządne, z demobilu. Starsi koledzy przestrzegali, aby sobie za małych butów nie wziąć. Tak się tym przejąłem, że wziąłem za duże i strasznie się męczyłem. Jeszcze w zimie, to wiadomo, gruba skarpeta – było nieźle, ale latem...
I tak się zastanawiam… Ciekawe, czy dzisiaj nasi studenci przeżyliby taką szkółkę? 45 godzin zajęć w tygodniu i nie było wolnych sobót. A pierwszy kalkulator pojawił się jak byłem na czwartym roku, wcześniej na suwaku logarytmicznym trzeba było liczyć. Miałem na początku radziecki, a jak kupiłem NRD-owski ooo... to był rolls-royce wśród suwaków (śmiech).
Studia, studia i po studiach. Oczywiste było dla pana, że zostanie na uczelni?
A właśnie nie! Długo po studiach zastanawiałem się, co ze sobą zrobić. Czy pójść do przemysłu, czy zostać na uczelni. Tak, jak ten góral się wahałem (śmiech).
Dostałem propozycję, aby pójść na studia doktoranckie, które były fundowane nie przez Politechnikę, ale przez Państwową Inspekcję Radiową. Jednak zanim te wszystkie procedury związane ze stypendium zadziałały, rektor Tadeusz Porębski się zdenerwował i dał mi politechniczne stypendium doktoranckie. No i miałem dwa!
3.
Ale trzeba się było na coś zdecydować.
Promotorem mojej pracy był wówczas dr inż. Tadeusz Babij (dziś profesor mieszkający w USA). Zdecydowaliśmy się na to stypendium wychodzone i wywalczone z PIR-u. I tak przez kilka lat byłem stypendystą Państwowej Inspekcji Radiowej.
Po obronie pracy doktorskiej znowu stanąłem przed dylematem, co dalej? To były trudne czasy, stan wojenny. Otrzymałem propozycję wyjazdu do Wyższej Szkoły Morskiej. Z drugiej strony żona namawiała mnie na wyjazd do Australii, gdzie czekała na mnie praca na jednej z tamtejszych uczelni. Ale tu, we Wrocławiu też robiliśmy interesujące badania w PIR.
Wybór był trudny.
Tak, pamiętam jak poszedłem do profesora Bema i mówię, że chyba pojadę do Australii albo do Wyższej Szkoły Morskiej…
?
... i profesor Bem [profesor Daniel Józef Bem przez 26 lat był kierownikiem Zakładu Radiokomunikacji w Instytucie Telekomunikacji i Akustyki, potem dyrektorem tego instytutu, w latach 1981-84 prorektorem ds. dydaktyki PWr, w latach 2002-2005 dziekanem Wydziału Elektroniki – red.] kilka dni później wzywa mnie i mówi: – Nigdzie nie jedziesz, masz tu miejsce i przychodź do pracy. Spróbuj, co ci zależy.
Przyjąłem propozycję i rzucono mnie na głęboką wodę, pierwszy poważny projekt, drugi, kolejny. Dość szybko zostałem zastępcą profesora Bema w zakładzie. I tak krok po kroku...
W życiu dużo zależy od tego, kogo spotykamy na swojej drodze.
Ja miałem szczęście, spotkałam na swojej drodze mistrza. Profesor Bem bardzo dużo wymagał, ale nie ograniczał. Wskazywał drogę, ale nie hamował. Kiedy pracowałem nad habilitacją, miałem bardzo trudny temat. Profesor od czasu do czasu przepytywał mnie z postępów mojej pracy, trochę jak uczniaka (śmiech). I raz kiedyś tak pyta, pyta, drąży i nagle rzuca: A co ze składową skośną? No tak... pomyślałem. Kiedy uzupełniłem badania o ten, jak się okazało potem, drobiazg, cała praca poszła jak burza.
Takiego mistrza warto mieć. Takiego, który słucha cierpliwie. Mistrza prawdziwego. Nie chodzi o to, aby prowadził za rączkę, ale dawał swobodę i wskazywał kierunki.
Czego pana nauczył pański mistrz?
Podejścia systemowego. Nie można na coś patrzeć przez wąski pryzmat. Zawsze na problem trzeba spoglądać szerzej. Najgorzej, jak ktoś widzi fragment, a nie widzi całości. Nie można też chwytać trzech srok za ogon.
4.
Kariera naukowa, a tu nagle administrowanie uczelnią. Jak to się stało, że został pan prorektorem?
To był przypadek. Po dwóch kadencjach kierowania instytutem koledzy namawiali mnie, bym startował w wyborach na dziekana. Miałem zostać dziekanem. To, można powiedzieć, była naturalna droga. Ale pewnego dnia rektor Tadeusz Luty zaprosił mnie na luźną rozmowę i zaproponował mi funkcję prorektora. Miałem ogromny dylemat. Wolałem karierę naukową, a miałem świadomość jak wiele pracy niesie za sobą wejście do kierownictwa uczelni. Koledzy z wydziału stwierdzili jednak, że skoro dostałem taką propozycję, powinienem ją przyjąć, ale pod warunkiem, że znajdę innego kandydata na dziekana Wydziału Elektroniki.
I wtedy powiedział pan „tak”?
Tak (śmiech). Doszliśmy z profesorem Lutym do porozumienia, a na start w wyborach dziekańskich zacząłem namawiać profesora Bema. Zgodził się z zastrzeżeniem, że na jedną kadencję.
Został pan prorektorem.
Zajmowałem się nauką i środkami unijnymi. Zresztą pierwsza kadencja rektora Lutego była bardzo udana. Dopiero potem nasze drogi się rozeszły. Był nawet moment, że chciałem zrezygnować z funkcji. Miałem już pracę w Warszawie, ale ostatecznie postanowiłem dotrwać do końca drugiej kadencji.
Dlaczego chciał pan zrezygnować?
Cóż... Odpowiem dyplomatycznie: Ja chciałem budować Politechnikę Wrocławską, a nie wszyscy chcieli budować właśnie ją.
Dlatego postanowił pan startować w wyborach na stanowisko rektora?
Długo nie miałem w ogóle takiego zamiaru. Tym bardziej, że udało mi się ugrać naprawdę duże fundusze na kilka programów naukowych, w tym m.in. na czujniki do monitorowania zagrożeń środowiska. Miałem być koordynatorem tego projektu naukowego, miałem co robić.
Ale pamiętam rozmowę z profesorem Janem Kochem: – Proch to niech wymyślają młodzi, pan ma trochę więcej lat, a jak rozwalą Politechnikę, to nie będzie gdzie realizować ambitnych programów.
I to pana przekonało?
Tak. I chyba nie tylko ja miałem takie odczucie, skoro wygrałem wybory w pierwszej turze, co dla niektórych było ogromnym zaskoczeniem.
5.
A było coś, co z kolei pana zaskoczyło w administrowaniu uczelnią?
Wydawało mi się, że wiem dużo, bo przecież byłem prorektorem, szefem instytutu [Instytut Telekomunikacji i Akustyki – red.]. Ale okazało się, że to kompletnie co innego. Jest wiele spraw, w których rektor zostaje sam. Ciężar odpowiedzialności za uczelnię, a zwłaszcza ludzi, jest ogromny. A interesy poszczególnych grup totalnie różne.
Trzeba umieć znaleźć złoty środek...
Nie ma złotego środka. W tak wielkiej instytucji, w której jest tyle grup i każda ma swoje interesy, nie można znaleźć rozwiązań dobrych dla wszystkich.
Na plus coś pana zaskoczyło?
Olbrzymia lojalność pracowników wobec Politechniki. W trudnych momentach, a przecież takie były, łącznie z próbami, naciskami, które miały zmusić mnie do odejścia, społeczność stawała zawsze po stronie uczelni.
Z czego jest pan dumny?
Oooo... O inwestycjach nie będę mówił, bo to widać (śmiech), to samo dotyczy wykorzystania środków unijnych. Ale najbardziej jestem dumny z tego, że udało nam się wywalczyć prawdziwą autonomię. Oraz z tego, co tak naprawdę będzie widoczne za kilka lat, czyli ze zmiany sposobu zarządzania uczelnią. Z wdrażania zarządzania procesowego, z powołania Centrum Wiedzy i Informacji Naukowo-Technicznej.
Jakie wyzwania stoją przed Politechniką?
Dydaktyka, dydaktyka i jeszcze raz dydaktyka. Mamy kłopot z maturzystami, a właściwie z poziomem matematyki, z jakim przychodzą na studia.
Nowa matura z matematyki coś zmieni?
Nie, bo to kwestia sposobu nauczania. Dziś młodzież uczy się, jak zdać maturę, jak zdać egzamin. Testy, klucze rozwiązań i odpowiedzi. A młodzież ma się uczyć pracy w zespole, kreatywności, logicznego myślenia, natomiast egzaminy i testy zdawać przy okazji. To samo zresztą dotyczy absolwentów wyższych uczelni.
Jak pan widzi Politechnikę Wrocławską za kilka lat?
Jako uniwersytet badawczy typu smart, czyli inteligentny, umiejący się dostosować do potrzeb gospodarki i przemysłu. Potrafiący dopasować kształcenie do wyzwań rynkowych. Fundamenty ku temu już są. I podkreślam, nie rektor buduje te fundamenty, ale cała społeczność naszej uczelni.
A społeczność jest na to przygotowana?
Świat bardzo szybko ucieka do przodu, nie możemy popełnić grzechu zaniechania.
Rozmawiała Katarzyna Górowicz-Maćkiewicz, fot. Krzysztof Mazur
Na zdjęciach:
1. Krajowa Konferencja Radiokomunikacji, Radiofonii i Telewizji na PWr, czerwiec 2013. Profesor Daniel Józef Bem obchodził jubileusz 80-lecia. Rektor profesor Tadeusz Więckowski wręcza mu Złotą Odznakę Politechniki Wrocławskiej z Brylantem
2. Lipiec 2013. Piętnastu pasażerów, w tym rektor Politechniki Wrocławskiej profesor Tadeusz Więckowski, testuje wagoniki kolejki gondolowej. Polinka zaczęła kursować regularnie 1 października
3. Od sześciu lat studenci Politechniki Wrocławskiej rozpoczynają juwenalia śniadaniem z rektorem
4. José Manuel Barroso, szef Komisji Europejskiej 1 grudnia 2011 roku otrzymał tytuł doktora honoris causa Politechniki Wrocławskiej
5. Od września 2008 roku doktorem honoris causa naszej uczelni jest również kanclerz Niemiec dr Angela Merkel