Pomiń polecenia Wstążki
Przeskocz do głównej zawartości

Ludzie Politechniki

Drukuj

Jachtem z Archangielska do Sankt Petersburga

13.03.2013 | Aktualizacja: 19.03.2013 09:38

Rafał Trzaska za sterem. Żeglarstwo to jego wielka miłość (fot. archiwum prywatne Rafała Trzaski)

​O Kanale Białomorskim, jego urzekającej różnorodności, ludziach, czy wreszcie zawiłej historii, nie da się napisać w kilku zdaniach – uważa mgr inż. Rafał Trzaska, kierownik Sekcji Infrastruktury Teleinformatycznej w Dziale Informatyzacji PWr. Postanowił jednak choć spróbować podzielić się swoimi wrażeniami z tego niezwykłego regionu.

W roku 2008 grupka zapaleńców skupiona wokół wrocławskiego ośrodka żeglarskiego, postanowiła przygotować plan wyprawy w odległy zakątek świata. Zakątek, w który rzadko turyści zaglądają, a jeszcze rzadziej pływają jachtami. Dla historyków miejsce to jest wspomnieniem czasów terroru i kaźni sięgających czasów pierwszej połowy XVIII w. Inni postrzegają je jako bogactwo przepięknej przyrody obfitującej w czyste wody, niezliczone gatunki ryb, grzybów i jagód. Wspólną częścią zarówno dla historyków, jak i turystów są wspaniałe okazy architektury, sztuki świeckiej i sakralnej, a także pozostałości po ludziach, którzy zamieszkiwali te ziemie w okresie zlodowaceń. Najstarsze znaleziska datuje się na 9000 lat p.n.e. W ten oto sposób można w dużym uproszczeniu opisać trasę naszego rejsu wiodącą z Archangielska, przez Wyspy Sołowieckie, następnie Kanał Białomorsko- Bałtycki, jeziora Onega, Ładoga, rzekę Świr oraz rzekę Newę do przepięknego miasta Sankt Petersburg.

W otwartym mieście
Właściwie do końca nie byliśmy pewni, czy dostaniemy zgodę rządu Federacji Rosyjskiej na przebycie całej, wymarzonej przez nas trasy. Ale udało się! Pierwszy etap polegał na zebraniu całej 10-osobowej załogi. Potem z Warszawy kierunek na Archangielsk. Pokonanie odległość około 3000 km zajęło nam niecałe dwie i pół doby.
Archangielsk dopiero od niedawna jest miastem otwartym. Do dziś nad strażnicą na rubieżach miasta widnieje podniszczony napis: Archangielsk zakrytyj gorad (Archangielsk miasto zamknięte). W minionych czasach zlokalizowano tu flotę marynarki wojennej z łatwym dostępem do morza.
Nasz jacht „Panorama” czekał na nas w tamtejszym jacht klubie, a my postanowiliśmy pozwiedzać to ciekawe miasto. Uwagę przykuwały charakterystyczne piętrowe, drewniane, przepięknie ozdobione domy. Niestety większość z nich była mocno zaniedbana, a spora część przeznaczona do rozbiórki. Na wieczorny spacer po centrum Archangielska zostaliśmy zaproszeni przez szefa jacht klubu. Naszym oczom ukazał się budynek przypominający kształtem WTC. Spacerowaliśmy historycznymi uliczkami, gdzie stały domy odrestaurowane w najdrobniejszych szczegółach. Zupełnie jakbyśmy cofnęli się w czasie… Niestety, nasza wycieczka nie mogła trwać zbyt długo, bo rano czekało nas wyjście w morze.

Żagle staw!
Przepisy nakazywały, aby jednostkom opuszczającym port towarzyszył pilot. My jednak uzgodniliśmy wieczorem z kapitanem portu, że możemy zrobić to sami. Płynęliśmy kanałem w kierunku Morza Białego, spokojnie podziwiając oddalające się zabudowania portowe i miasto Archangielsk. Z tego „błogostanu” wyrwało nas nagle radio pokładowe, z którego popłynęło stanowcze: „Jacht Panorama, proszę się zatrzymać!”. Po chwili okazało się, iż pełniący tego dnia służbę kapitan nie uwzględnił naszego pozwolenia na samodzielne wyjście w morze. Zmuszeni więc byliśmy stanąć na kotwicy i oczekiwać na pilota. Załoga przyjęła to nad wyraz spokojnie. W końcu mieliśmy zgodę podpisaną przez samego premiera Putina (!) [http://pravo.levonevsky. org/bazaru09/raspor/sbor00/text00006.htm], więc nic złego nie mogło się nam przytrafić. I rzeczywiście, po niedługim czasie przypłynął pilot i z pełnymi honorami zostaliśmy wyprowadzeni w morze.
Wreszcie ten upragniony moment. Pada komenda: „Żagle staw!”. Wszyscy uwijamy się jak w ukropie, aby jak najszybciej żagle załopotały na wietrze. Odstawiamy silnik i płyniemy „tam, gdzie słońca blask nie mąci nocy cień”.
Morze Białe okazuje się dla nas łagodne, zupełnie jakby Neptun rozumiał powagę całego rejsu i przykazał morzu, aby nas zbytnio nie doświadczało. Noc minęła spokojnie. Poranek powitał nas mgłą, niemniej humory dopisywały wszystkim. Zabraliśmy się za poranne sprzątanie rejonów. Nawet pierwszy z mechanikiem do społu szorowali pokład. „Panorama” musiała być czysta. Wiaterek spokojnie wiał, a jacht płynął bejdewindem prawego halsu. Nagle ktoś zameldował: „Ląd na horyzoncie”. Szybki rzut oka na mapę – i faktycznie – ląd na kursie. Ale zaraz, co to za ląd!? To Wyspy Sołowieckie.

Ślady po łagrach
Im bardziej zbliżaliśmy się do portu, tym większy czar rzucały na nas te wyspy. Na tle ciemnego lądu widać było białe mury świątyni, które w sposób mistyczny kontrastowały z otaczającą mgłą. Całość podkreślały przepiękne drewniane kopuły.
W samym miasteczku znajduje się hotel, parę sklepów, szpital, elektrownia oraz lotnisko. Ludzie są niezwykle gościnni, chętni do pomocy w każdej sytuacji. Niedługo musieliśmy zabiegać o skorzystanie z prawdziwej rosyjskiej bani. Nikt nie odmówił. Najpierw jednak postanowiliśmy zwiedzić wyspę.
Głównym i największym jej obiektem jest monastyr – niestety bardzo zaniedbany. Mnisi prowadzą w nim remont. Wszystkie pomieszczenia i kapliczki, które odzyskały już swoją dawną świetność, zostały udostępnione zwiedzającym. Spędziliśmy tam cały dzień i nawet tego nie odczuliśmy, gdyż dzień na tej szerokości geograficznej jest znacznie dłuższy. Ktoś rzucił pomysł, by bardziej zapuścić się w głąb lądu. Zwłaszcza że możliwe stało się wynajęcie busa, który mógł nas tam zawieźć. Punkt docelowym
stała się przepiękna Siekierna Góra.
Zmierzając do celu, zapytaliśmy kierowcę o widoczne ślady po łagrach. Zaśmiał się tylko i opowiedział, że ich nie ma, bo tak naprawdę cała wyspa była kiedyś… jednym łagrem. Nikt nie miał szansy z niej uciec, a skazani mieszkali w lesie. Jak wskazują zapisy historyczne, właśnie ci, którzy żyli w lesie, mieli o tyle „lepiej”, że mimo niewoli mogli patrzeć na niebo i oglądać wschody i zachody słońca. W podziemiach monastyru natomiast latami przebywali ciasno stłoczeni więźniowie, którzy nie mieli okazji, by zobaczyć choćby jeden promyk słońca. Dla więźniów zaś najbardziej zagrażających ustrojowi kopano w ziemi doły, gdzie z ledwością się mieścili. Jedzenie podawano im przez pozostawiony otwór. Bardzo szybko pojawiały się tam napastliwe i gryzące ludzi szczury…
Siekierną Górę widać z daleka. Na tle lasu wyróżnia ją piękna architektura świątyni. Białe ściany kontrastują z zielenią i bajecznymi kolorami lasu. Niestety minione lata odcisnęły trwały ślad na samej konstrukcji cerkwi. Wojsko przez długi czas miało w niej swoją bazę i w kopule świątyni umieszczono reflektor latarni morskiej. Niedawno cerkiew zwrócono mnichom. Wnętrze zostało pięknie odnowione. Na miejscu zastaliśmy ludzi z ekipy technicznej, która prowadziła prace, m.in. przy latarni morskiej. To od nich dowiedzieliśmy się, że to urokliwe miejsce jest naznaczone okrutną historią terroru. W cerkwi zamykani byli bowiem więźniowie. Wielu umarło w męczarniach, inni zostali zastrzeleni.
Z tarasu widokowego zobaczyliśmy lasy, jeziora i pomniejsze prawosławne świątynie. Paradoksalnie, bajkowy krajobraz „przykrywający” mroczne czasy.
Wróciliśmy na jacht. Część załogi „pławiła się” już w bani. Reszta z nas w świetle zachodzącego słońca czekała na swoją kolej. I właśnie wtedy, w odległości kilkunastu metrów od jachtu, zauważyliśmy fokę, w pierwszym odruchu myląc ją z kawałkiem drewna. Zwierzę jakby w ogóle nie wyczuwało naszej obecności, ale gdy chcieliśmy zrobić mu zdjęcia – pokazało tylko swój charakterystyczny ogonek i zniknęło.
A w bani? W środku jest piec opalany drewnem. Rozgrzewa on kamienie, które polewa się zimną wodą, aby uzyskać stosowną ilość pary w pomieszczeniu. Na ławeczce porozkładane są świeże witki brzozowe. Należy je zmoczyć i okładać się nimi po plecach. To wywołuje lepsze krążenie krwi i przyczynia się do ogólnej zdrowotności. Tak odświeżeni wyruszyliśmy w dalszą drogę.

W poszukiwaniu grzybów i… ropy
O poranku powitało nas piękne słońce. Dopłynęliśmy do początku Kanału Bałtycko-Białomorskiego, do miasta Biełomorsk. Gdy kapitan zarządził oddanie cum, wszyscy zebraliśmy się na pokładzie. Przed nami rozpościerała wrota pierwsza śluza Kanału Białomorskiego. Przeprawa przez nią nie spowodowała żadnych trudności. W śluzie na pokład „Panoramy” wsiadł pilot, by od tej pory nam towarzyszyć. Tak stanowią tamtejsze przepisy.
Przycumowaliśmy w biełomorskim porcie. Od razu było widać, iż świetność tego miejsca dawno przeminęła. Nasza załoga rozeszła się w różnych kierunkach. Jedni poszli na grzyby do pobliskiego lasu, drudzy na poszukiwania sklepu. Ja postanowiłem spenetrować okolicę pod kątem możliwości zatankowania wody i ropy. W trakcie rekonesansu znalazłem wiele bardzo przydatnych rzeczy: karoserię do samochodu marki Lada, dwunastocylindrowy silnik Diesla, parę kadłubów wodolotów oraz mnóstwo innych drobiazgów. Jednak miejsca, gdzie można by zatankować, ani na lekarstwo. Bez uzupełnionych zapasów ropy nasza dalsza żegluga byłaby niemożliwa. Ale i w tym przypadku z pomocą przyszli nam okoliczni mieszkańcy – znalazła się i woda, i 600 litrów ropy, oczywiście za odpowiednią opłatą….
Mogliśmy więc ruszyć dalej. Po drodze przepływaliśmy pod otwieranym wiaduktem kolejowym. Konstrukcja tej budowli jest bardzo ciekawa – to most zwodzony o jednym ramieniu. Odczytujemy na nim datę „1940”. Dookoła przepiękne widoki. W ciągu kilku minut dopłynęliśmy do drugiej na naszym szlaku śluzy. Pilot załatwił wszystko przez krótkofalówkę. Weszliśmy do śluzy i na ścianie zobaczyliśmy napis priwiet, czyli „cześć”, który zdał się potwierdzeniem gościnności i sympatii autochtonów.
Niestety, do następnej śluzy dopłynęliśmy późnym wieczorem. Od pilota dowiedzieliśmy się, że przeprawa będzie możliwa dopiero rano. Stanęliśmy na cumach. Noc była cicha i bezwietrzna. Udało nam się zrobić zdjęcie zorzy polarnej. Przynajmniej tak sobie to wytłumaczyliśmy...
Kolejny dzień żeglugi zaczął się w strugach deszczu. Zmierzaliśmy do kolejnej śluzy. Wchodząc przez otwarte wrota niczym do paszczy ogromnej ryby, zdaliśmy sobie sprawę, że to bardzo historyczne miejsce. Poprzednie śluzy, i jak się okazało następne, były wybetonowane w środku. Ta jedna jednak została w stanie nienaruszonym od czasu, gdy zbudowali ją więźniowie. Burty jachtu od ostrych występów skalnych oddziela tylko drewniana konstrukcja, być może także wykonana jeszcze przez ludzi w niewoli. Śluza jest połączona z następną, tworząc w ten sposób swego rodzaju kaskadę.

Wyśmienite skwarki i tajemnicza cerkiew
Wypłynęliśmy i naszym oczom ukazały się kolejne niesamowite widoki. A potem jezioro Onega. Celem zmagań było osiągnięcie wyspy Kiży. Niby to jezioro, ale rozmiary ma imponujące. Można odnieść wrażenie, że płynie się po morzu. Tłoku na wodzie nie było.
Późnym popołudniem ujrzeliśmy wyspę bKiży. Jej charakterystycznym elementem jest zespół cerkwi – obiekt wpisany na Listę Światowego Dziedzictwa Kulturowego UNESCO. Przycumowaliśmy w porcie obok molo. Kuk podał kolację – przepyszne purée ze skwarkami. W życiu nie jadłem czegoś równie dobrego! Potem zapaleńcy zrobili zdjęcia cerkwi na tle księżyca. A na koniec – nocne śpiewy szant.
Poranek okazał się słoneczny, ale chłodny. Po śniadaniu udaliśmy się na rekonesans okolicy, która zdawała się przygotowana na wizytę turystów. Sklepy z pamiątkami otwarte od rana. Opłata za wejście do cerkwi nie należy do najtańszych. Jednak pierwszy dobył swoją legitymację National Geographic i przepięknie dźwięcznie po rosyjsku przekonał panią w kasie, że jesteśmy wycieczką. Cerkiew jest ogromna i w trakcie prac renowacyjnych. Dookoła skansen ukazujący domostwa, w jakich mieszkali kiedyś autochtoni.
Domy zbudowano w taki sposób, że stanowią kompleks mieszkalny i gospodarczy przykryty jednym dachem. To bardzo praktyczne, zwłaszcza gdy wszystko zasypie śnieg. Staraliśmy się porozumiewać w języku rosyjskim, co szło nam na tyle dobrze, że panie pilnujące skansenu pokazały nam miejsca, które są niedostępne dla typowych turystów, przybywających promem pasażerskim. W jednym z domostw kapitan dokonał wpisu do księgi pamiątkowej. Mimo ogólnego zachwytu nad okolicą, musieliśmy jednak wracać na jacht.

Pomnik wodza i nocne Słowian rozmowy
Przy przepięknej słonecznej pogodzie dotarliśmy do stolicy Karelii. Pietrozawodsk jest dużym miastem. Pierwsze, co przykuło naszą uwagę, to pomnik założyciela miasta – Piotra I. Potem minęliśmy pomnika Kirowa oraz teatr fiński.
Od napotkanego autochtona dowiedzieliśmy się wielu ciekawych rzeczy. Choćby to, że każdy kto chce mieć pracę, to w tym mieście ją znajdzie, i to, że w Pietrozawodsku mieszka sporo Karelczyków i Finów. Czemu trudno się dziwić. Teren nadgraniczny przechodził bowiem na przestrzeni dziejów z rąk do rąk.
Dalsza wędrówka zawiodła nas pod ogromny pomnik towarzysza Lenina. Włodzimierz Ilicz stoi oparty swoim lewym łokciem o murek. Do złudzenia przypomina klasyczny „zimny łokieć”. Śmialiśmy się, że teraz wiadomo, skąd się wziął ten swoisty sposób opierania się. Zainicjował go przecież sam „wódz”!
Po sesji zdjęciowej postanowiliśmy odwiedzić jakiś lokal, by przekąsić coś z lokalnych specjałów. Jak przystało na ludzi morza, obraliśmy kierunek na azymut. Trafiliśmy na knajpkę stylem nawiązującą do poprzedniej epoki. Podstawą tamtejszych dań jest kiszona smażona kapusta, napitków nie brakuje. Potem ruszyliśmy na poszukiwania pubu na resztę wieczoru. Drogę wskazały nam dwie młode dziewczyny.
Lokal okazał się raczej klubem, gdzie można potańczyć i napić się czegoś mocniejszego. Noc upłynęła nam na bardzo sympatycznych rozmowach z mieszkańcami Archangielska, po słowiańsku gościnnymi. Żadnej agresji czy wzajemnej niechęci. W takiej sympatycznej atmosferze dotrwaliśmy do rana. A gdy wracaliśmy pustymi jeszcze ulicami, poczuliśmy, że temperatura powietrza spadała dobrze poniżej zera. Dowodził tego widoczny szron. Pokład naszego jachtu też był pokryty lodem.

Rosyjska wieś „na bogato”
Dopłynęliśmy do miejscowości Wozniesienie. Tam kończy się żegluga z postawionymi masztami, więc od rana musieliśmy zająć się ich wyjęciem z jachtu. Ustawieni burtą przy dźwigu portowym, patrzyliśmy, jak wyszarpuje on po kolei każdy maszt. Od tej chwili aż do St. Petersburga mieliśmy płynąć tylko na silniku.
Na rzece Świr, wykorzystując jej nurt, płynęliśmy dalej przed siebie. W żegludze nie przeszkadzały nam opuszczone mosty. Wysokość „Panoramy” nad poziomem wody gwarantowała nam sprawną żeglugę. Jedynymi
przystankami były śluzy. Brzegi rzeki Świr porośnięte są lasami, wśród których osadzone są wioski oraz dacze lokalnych dysydentów. Miejscami na tle ciemnej zieleni przebłyskują złote kopuły cerkwi, których wybielone ściany dodają uroku całości – prawie jak u Mickiewicza, tyle że u wieszcza wybielone były ściany dworu.
W atmosferze całkowitej sielanki dopłynęliśmy do przepięknego ośrodka wypoczynkowego (www.mandrogi. ru). I jak zwykle, postanowiliśmy zwiedzić okolicę. A ta, oprócz tego, że urokliwa, gotowa jest na przyjęcie klienteli z zasobniejszymi portfelami. Ośrodek, położony w lesie, składa się z domków w stylu rosyjskim otoczonych drewnianym płotem. Krajobraz jakby żywcem wyjęty z klasycznej rosyjskiej wsi. W centralnym miejscu znajduje się murowany pawilon – z dużą salą balową i mniejszymi pokojami. Zapytaliśmy o możliwość skorzystania z prysznica. Doradzono nam, abyśmy wynajęli w tym celu pokój na jedną noc. „Chwilkę” zajęło, nim 10 osób się wykąpało, ale warto było!

Zobaczyć St. Petersburg i…
Mieliśmy jeszcze trochę żeglugi rzeką, a potem ogrom jeziora Ładoga. Dotarliśmy tam o poranku w pochmurny i wietrzny dzień. Po kolejnej zmianie zasiadłem za sterem. Kołysało bardzo mocno. Musieliśmy przytwierdzić solidniej maszty, żeby w trakcie przechyłów nie przemieszczały się. Kiwając się na boki, przypomniałem sobie opowieści o umiejętności brania fali. Zacząłem więc wcielać w życie wiedzę teoretyczną. Co zdało egzamin, bo okazało się, że właściwe wchodzenie i schodzenie z fali zaowocowało nieco mniejszym kołysaniem. Praktyka ostrzenia i odpadania na fali spisała się znakomicie. Płynęliśmy wskazanym przez kapitana kursem. Na drugim końcu jeziora czekała na nas rzeka Newa, a u jej wrót twierdza Szlisselburg. Gdy do niej dopływaliśmy, pogoda – jak na zamówienie – poprawiła się. Chmury ustąpiły miejsca pięknemu słońcu, a Szlisselburg okazale prezentował się na tle granatu jeziora Ładoga. Prąd Newy wynosił około sześciu węzłów – po doliczeniu do tego naszych pięciu – płynęliśmy niczym motorówka.
W końcu ukazał się nam St. Petersburg. Brzegi Newy oświetlone popołudniowym słońcem i usiane przepięknymi domami wyglądały bajecznie. Płynęliśmy pod kolejnymi mostami, nie bacząc na nic – chciało się powiedzieć: nas nie dogoniat! Przedmieścia grodu Piotra ujrzeliśmy o zmroku. Trudno oddać słowami to, co było w zasięgu wzroku. Mimo chłodu, siedzieliśmy na pokładzie. Rejestrowaliśmy w pamięci przepiękny żaglowiec, który jest dziś lokalem wysokiej kategorii, na którym gra świateł zawieszonych na rejach tworzyła magię tego miejsca. Przed nami pojawiały się kolejne jaśniejące światłami mosty, zanim dopłynęliśmy do miejsca, gdzie za pomocą dźwigu portowego doszło do postawienia masztów na „Panoramie”. Wreszcie przycumowaliśmy w marinie i…. rozpoczął się nasz kapitański bal!
Od poranka zaczęliśmy porządki na jachcie – przed przekazaniem go następnym żeglarzom. Do wymiany załóg doszło około południa, po czym udaliśmy się w drogę powrotną. Na zwiedzanie St. Petersburga nie było już czasu. Jedyne widoki, jakie zachowaliśmy w pamięci, to te widziane z Newy, a potem z okien samochodu.
Rafał Trzaska, isz