
Rozmowa z profesorem Andrzejem Wiszniewskim
Aneta
Augustyn: - „Sztuka mówienia jest jak prostytucja: musisz znać drobne
sztuczki”, przekonuje pan powołując się na włoskiego premiera Vittorio
Orlando. Gdzie pan uczył się sztuczek retorycznych?Profesor
Andrzej Wiszniewski: - To oczywiście nieco frywolny żart pana Orlando.
Nie wolno zapominać, że aby dobrze wykorzystać retoryczne sztuczki,
niezbędny jest takt. Czyli „umiejętność pójścia tak daleko, by nie było
za daleko”. Jeśli tego zabraknie, to można zrujnować i przemówienie i
własną reputację. Życie samo mi podsunęło retorykę. W bardzo różnych
okolicznościach, które mnie zaskakiwały.
Elektryka a retoryka, spory rozziew.Zaczęło
się pod koniec lat 70., kiedy wróciłem z Libii, gdzie kierowałem
wydziałem elektrycznym na tamtejszym uniwersytecie. Proszono mnie w
różnych kręgach, żebym opowiedział o świecie arabskim. To były moje
pierwsze próby przemawiania na forum publicznym.
Natomiast w latach
80. zacząłem jeździć po kościołach i salkach parafialnych na całym
Dolnym Śląsku wygłaszając przemówienia przeciw czerwonym. Było wtedy
wielkie zapotrzebowanie na prelekcje opozycyjne; mówiło się dużo i
gorąco, za co zresztą mnie kilka razy zamknęli. Kolegom z opozycji też
nie zawsze się podobało to, co mówiłem. Zwłaszcza kiedy ostrzegałem, że
po obaleniu PRL-u nie pojawi się od razu Ziemia Obiecana. Generalnie
jednak reakcje były entuzjastyczne, a publiczność liczna.
Kolejna
dekada, lata 90. to czas, gdy zostałem rektorem i musiałem przemawiać w
różnych okolicznościach. Kiedyś pojawił się w moim gabinecie specyficzny
osobnik, który widać docenił moje umiejętności. Któregoś ranka łączy
mnie sekretarka: „Jakiś pan, chyba Amerykanin, koniecznie chce się z
panem zobaczyć”. Byłem przekonany, że to ktoś ze świata naukowego,
zapraszam. Dziarskim krokiem wchodzi dżentelmen w średnim wieku i mówi
do mnie łamaną polszczyzną: „Pan niedługo przestanie być rektorem”.
„Wszystko się kiedyś w życiu kończy”, przytakuję mu, a on na to: „Pan
przestanie być rektorem, bo ja mam dla pana lepszą pracę.” Okazało się,
że to Polonus, który tworzył firmę do kompleksowej obsługi pogrzebów i
zaproponował mi oracje nad grobami.
Na etat?Chyba
tak. Nie skorzystałem, choć miałem w tym pewne doświadczenie, bo kiedyś
na uczelni był zapis, że gdy umiera profesor, słowo pożegnalne nad
grobem wygłasza rektor. W każdym razie nie odszedłem do towarzystwa
pogrzebowego. Nie pamiętam, jak mnie znalazł jego właściciel. Chyba
poprzez moją książkę „Jak przekonująco mówić i przemawiać”. To była
pierwsza taka publikacja w Polsce z początku lat 90. Jej pisanie było
dla mnie przyjemnością i wytchnieniem od spraw urzędowych.
Zainspirowali
mnie Amerykanie. To było na początku mojego rektorowania, byłem dość
przerażony tą nową rolą. Ledwo objąłem urząd, pierwszego dnia pojawili
się przedstawiciele Central Connecticut State University z propozycją
współpracy. Tak w 1991 roku wspólnie stworzyliśmy na Politechnice nie
tylko istniejącą do dziś Szkołę Biznesu, ale też Studium Komunikacji
Społecznej. Po paru wizytach w USA zrozumiałem, że umiejętność
przemawiania jest tam wysoko ceniona, uczy się jej w szkołach średnich i
na uczelniach, prowadzi badania naukowe. Zaprosiła mnie wówczas do
swoich szeregów Speech Communication Association, grupująca specjalistów
od komunikacji z amerykańskich uczelni. Kiedy przyjechałem na ich
kongres, byłem zdumiony: tysiące uczestników, setki książek. A u nas nie
było żadnej. Napisałem więc własną.
Cytuje pan w niej Johna
Rockefellera: „Umiejętność przekonywania ludzi stała się w dzisiejszym
świecie towarem, za który jestem gotów płacić więcej niż za jakikolwiek
inny”. Wiedzieli o tym już starożytni, którzy kazali sobie
słono płacić za umiejętność argumentowania, czyli retorykę oraz za
sztukę prowadzenia sporów, czyli erystykę. Zawodowcy tacy jak Protagoras
czy Gorgias brali za lekcje tysiące drachm, licząc obecnie - tysiące
dolarów. Nie jestem Gorgiasem, ale sztuka mówienia jest mi bliska. Przez
lata zajmowałem się „public speaking”, mówieniem do dużego gremium.
Natomiast
komunikacją interpersonalną nie interesowałem się specjalnie, aż do
pewnego incydentu w 2001 roku. Była minister skarbu Aldona
Kamela-Sowińska namówiła mnie na odczyt o komunikacji na jednej z
uczelni. Kilka dni przed dowiedziałem się, że chodzi o komunikację
interpersonalną. Zdrętwiałem, bo akurat o tej dziedzinie za wiele nie
wiedziałem. Kiedy zacząłem się przygotowywać, dotarła do mnie ta
oczywistość, że to najważniejsza ścieżka kontaktu między ludźmi. I
najstarsza, bo w końcu już przodkowie Homo sapiens umawiali się na
wspólne polowania. A więc nie wygłaszanie przemówień, ale sztuka rozmowy
jest najważniejsza.
Potrafimy rozmawiać?A
skąd, całkiem to u nas zabagnione. Posłuchajmy, jak się odzywają do
siebie małżonkowie, jak zwraca się lekarz do pacjenta czy nastolatkowie
do siebie w tramwaju. Mrukliwe uwagi, trochę grepsu, wulgaryzmy,
narzekanie, lista zadań do zrobienia. Język ubogi, a zakres tematów
wąski. Przede wszystkim nie potrafimy słuchać uważnie drugiej osoby. No i
sympatia – jej okazywanie jest w naszym kraju w fazie zanikowej.
Jesteśmy narodem ponuraków, co szczególnie wyraźnie widzą obcokrajowcy.
Tymczasem uśmiech to najbardziej uniwersalny z języków, tak samo
czytelny w każdym zakątku globu. Komplementy też nie przychodzą nam
łatwo, a to również jest klucz do zjednania rozmówcy. Brakuje nam
gestów, spojrzenia, uśmiechu, ciepłego żartu.
Całej mowy ciała, której się nie docenia. Przez uszy odbieramy tylko 50 procent przekazu, reszta dociera do nas pozawerbalnie.Zdradza
nas uciekanie wzrokiem, które może być oznaką nieuczciwości lub
nieśmiałości. Zdradzają grymasy twarzy i zgarbiona sylwetka. Zdradzają
ręce, których w czasie wystąpienia robi się za dużo: bębnią po pulpicie,
miętoszą krawat, kręcą długopisem. Spróbujmy je spacyfikować kładąc na
mównicy albo oszczędnie gestykulując. Istotny jest też strój, elegancki i
poprawny, bez nonszalancji.
Nadal uważa pan, że w ośmiu
przypadkach na dziesięć trudno dosiedzieć do końca, bez względu na to,
czy chodzi o wystąpienie męża stanu, duchownego czy naukowca?Nadużyć
jest wiele, od banału po ignorancję i niejasność. Niektórzy koledzy
naukowcy uwielbiają popisywać się złożoną fachową terminologią i do
przesady sięgają po obcojęzyczne słowa, mimo że są polskie odpowiedniki.
W tej branży trudno uniknąć anglicyzmów, ale warto zachować umiar.
Zdania winny być raczej krótkie, twierdzące, w formie czynnej. Mówimy we
własnym imieniu, nie zasłaniamy się liczbą mnogą.
Przygotowując mowę
eksponujmy główny wątek, a poboczne skracajmy. Tymczasem nagminne jest
gadulstwo, nadużywanie czasu słuchacza. Zgodnie ze słowami Monteskiusza:
„To, czego mówcy brakuje w głębi, stara się nadrobić w długości”. Nie
wspomnę o zbytniej sztywności i wydawaniu pomruków typu „eee”, „mmm”.
Inne grzechy główne? Nonszalancja,
zbytnia złośliwość i silenie się na dowcip. Kiepsko wychodzi utykanie w
tekście zbyt wielu anegdot. Dowcip jest w ogóle ryzykowny i
najbezpieczniej jest żartować z siebie samego. Nie najlepiej wygląda
czytanie z kartki, w dodatku łatwo wpaść wówczas w monotonny rytm, który
uśpi słuchaczy. Zapominamy wtedy o przerwach między słowami i między
zdaniami, które są niezwykle ważne.
Zaletą dobrego przemówienia jest
zwięzłość - i dotyczy to także kazań. Niestety, są u nas przegadane i
trącą patosem. Kościół to jeszcze nie powód, żeby uderzać w wysokie
tony. Język homilii ma być prosty, plastyczny, może być nasycony
porównaniami. Mówmy konkretnie, jasno i tak, żeby wzbudzić
zainteresowanie. Mistrzem jest ksiądz Mirosław Drzewiecki, proboszcz
parafii Matki Boskiej Częstochowskiej na ul. Kochanowskiego we
Wrocławiu,
Krąży anegdota, że kiedy komuś trafia się udane kazanie, niektórzy komentują: „Za dobre, pewnie Drzewiecki mu pisał".Zasłynął
kazaniami we wrocławskiej katedrze podczas stanu wojennego. Potrafi
mówić płomiennie, a jednocześnie wyraźnie, zwięźle, klarownie. I
znakomicie operuje przerwą.
On doskonale wie, że zanim stanie się za
pulpitem czy kazalnicą, trzeba sobie odpowiedzieć na podstawowe pytania:
do kogę będę mówił? Co chcę powiedzieć? Co zamierzam osiągnąć? W jaki
sposób?
Inaczej mówi się w kameralnym gronie, inaczej w małej grupie,
inaczej przed dużym audytorium, czyli powyżej 50 osób. Dobrze jest
wiedzieć, jaki jest poziom słuchaczy, do którego się dostosowujemy,
jakie są ich przekonania. Warto mieć świadomość, czy zabieramy głos,
żeby ludzi poinformować, negocjować z nimi czy też wywrzeć na nich
wpływ.
Jak pan przygotowuje się do publicznego występu?Dobrze
jest mieć w zapasie dobre wejścia, na przykład zgrabne aforyzmy. Jestem
ich wielbicielem, mam kilkadziesiąt książek, ciągle zapisuję nowe. Tak,
żeby zawsze mieć ich garść w zanadrzu. Najpierw ustalam, do kogo będę
mówił i w jakich okolicznościach. Następnie obmyślam główny temat, taki,
który zostanie w pamięci słuchaczy. Wokół niego tworzę obudowę z mniej
istotnych wątków. Potem siadam do pisania, piszę in extenso, tak jakbym
miał to przeczytać przed publicznością. I kilkakrotnie czytam sobie na
głos. Z tego robię potem „zupę w kostce”, czyli skrót do jednej strony:
zapisuję hasłami najważniejsze myśli oraz dane, które trudno zapamiętać,
np. liczby. Kolejny niezbędny etap to spacer, najlepiej z psem.
Spacerujemy razem i w myślach wygłaszam wszystko jeszcze raz, bez
notatek. Sprawdzam, gdzie się zacinam, co trzeba doszlifować.
Żona jest pierwszym słuchaczem? Żony
bywają przydatne w tym celu, ale moja odmawia twierdząc, że i tak dam
sobie radę. Niektórzy ćwiczą mowę przed lustrem albo nagrywają. Ja tego
nie robię, ale to też jest sposób. Przed godziną 0 przelatuję kartkę
wzrokiem, wychodzę w miarę pewnym krokiem i zaczynam pamiętając, że
najważniejszych jest pierwszych 90 sekund. W tym czasie trzeba wzbudzić
sympatię i zainteresowanie widowni. Reszta sama pójdzie.
Żałuję, że nie mam niskiego głosu, bo taki jest lepiej „wychwytywany”. Można przynajmniej próbować go obniżyć.
Kartki zawsze mam pod ręką, na mównicy; nigdy z nich nie czytam, ale są podporą. To takie psychiczne koło ratunkowe.
Po tylu latach doświadczeń oratorskich nadal ma pan tremę? Tak,
nadal mi się zdarza, choć mam za sobą setki wystąpień. Według
amerykańskich badań w ich społeczeństwie publiczne zabranie głosu jest
lękiem numer jeden. Wynika to m.in. z atawistycznej obawy przed
utkwionymi w nas spojrzeniami.
O których mówi się, że są dotykiem na odległość.Tak,
i niektórzy mówcy unikają tych spojrzeń. Mój znajomy, znany profesor,
zawsze patrzy na jedną wybraną osobę, ale to też nie jest dobre. Lepiej
omiatać wzrokiem salę. Po prostu oddać to spojrzenie ludzi zasiadających
w audytorium.
Trema w lekkim wydaniu jest wręcz wskazana, bo
mobilizuje. Odradzam sięganie po środki farmakologiczne dla uspokojenia
czy zwiększenia koncentracji. Na pewno bardziej pomoże nam dobre
przygotowanie się, spacery, kilka głębokich oddechów.
Nie ma co
silić się na absolutną bezbłędność, bo cyborgi nie istnieją. Zresztą
Stefan Kisielewski powiadał, że kto mówi bezbłędnie, mówi bez
przekonania. Jeśli boimy się, że zostanie nam za dużo wolnego czasu do
wypełnienia, dobrze jest mieć przygotowany „bufor”. Taki fragment
przemówienia „na wszelki wypadek”, który można ominąć bez szkody dla
całości.
Pamiętajmy też, żeby nie przeciągać. W każdym, nawet
najkrótszym przemówieniu, dwa fragmenty są kluczowe: początek i koniec.
Słuchacz pamięta 20, maksymalnie 30 procent tego, co usłyszał. Dlatego
tak ważne jest podsumowane, z naciskiem na główną tezę i wnioski oraz
dobra puenta, którą słuchacz „zabierze do domu”. Zgrabna, z nutą
refleksji. Może to być hasło, pytanie retoryczne.
I nie przejmujmy
się przesadnie opiniami innych, dystans jest zbawienny. Jak stwierdził
pewien malarz z Podhala po krytycznych głosach na wernisażu: „Zrobiłem,
com ta mógł. Panu Bogu tyz udały się jeno konie i wiosna.”
Ile czasu mówić?Dobre przemówienie powinno się zmieścić w kwadransie. Naprawdę świetne - maksymalnie w godzinie.
Pamięta pan własne wpadki?Miałem
w życiu kilka przemówień, po polsku i po angielsku, które zostały
przyjęte na stojąco. Miałem też jednak parę wpadek, które staram się
maskować na gorąco. Na przykład wówczas, gdy w katedrze wrocławskiej
mówiłem o duszpasterstwach akademickich. Okazało się, że na miejscu nie
było pulpitu, na którym mógłbym położyć ściągę. Dostałem też mikrofon do
ręki, nie miałem więc w ogóle swobody zerknięcia do notatek. Mówiłem
kompletnie z pamięci i w pewnym momencie straciłem wątek. Dałem sobie
kilka sekund przerwy, żeby zebrać myśli. Wyciąłem fragment, który mi się
rozsypał i postarałem się zgrabnie przejść do kolejnego. Publiczność
chyba się nie zorientowała. Umiejętność wyjścia z wpadki z twarzą to też
cecha dobrego mówcy.
Przyznaje się pan do nich?Nieraz.
Bywa, że mówię: „urwał mi się wątek, to chyba już starość”. Przyznać
się, pośmiać się z samego siebie to najbardziej skuteczny, naturalny
sposób w takich sytuacjach.
Ponoć pana podopieczni wznoszą toasty. Na zaliczenie.Sztuka
toastów u nas upadła, przetrwała chyba tylko w Gruzji. A to przecież
miniprzemówienia, często z kontekstem politycznym. Warto starać się,
żeby toasty były oryginalne, z elementem zaskoczenia, paradoksu. Tego
uczę moich doktorantów, z którymi prowadzę przedmiot „inżynierska
skuteczność w mówieniu i pisaniu”.
Rozmawiamy o umiejętności
komunikowania się we współczesnym społeczeństwie informacyjnym, o
socjotechnice, o zasadach pisania skutecznych tekstów, o umiejętności
krytycznego słuchania, negocjowaniu i przemawianiu. Na jedno z zaliczeń
rzeczywiście muszą wznieść toast. Tutaj, na korytarzu w instytucie.
Wystawiam kieliszki, z własnej kieszeni kupuję wino i muszą się
sprawdzić.
Temat? Dowolny, byle minimum trzy
minuty. Zwykle jest za zdrowie kolegów. Innym zadaniem jest napisanie
krótkiego przemówienia. Na przykład „dlaczego to, co robię w doktoracie,
jest ważne” albo „moja mała ojczyzna”. Zdarzają się rzeczy znakomite,
analityczne, wręcz filozoficzne. Jedna nawet mnie wzruszyła, o małej
miejscowości, z której pochodzi moja doktorantka.
Na jakich emocjach grają wytrawni mówcy?Najczęściej
na namiętnościach, co nie zawsze jest uczciwe. Bonaparte mawiał, że
ludzi łączy tylko lęk albo interes. Mówcy odwołują się do tego, co w
wielu z nas drzemie: chęci władzy, zysku, sukcesu, prestiżu. Także do
strachu przed utratą życia, zdrowia, przed karą. Również do dobrych
wartości: współczucia, tolerancji, honoru. Jeśli zawładnie się
wyobraźnią słuchaczy, to tak, jakby się nad nimi panowało. Wielcy,
charyzmatyczni mówcy mają tę umiejętność.
Sztuką jest nie tylko mówienie, także pisanie, któremu także poświęcił pan książkę.Wspólną cechą jednego i drugiego jest zwięzłość i klarowność. Dobrą szkołą pisania są listy; szkoda, że epistolografia zanika.
Generalna
zasada jest taka, że w jednym zdaniu powinna być tylko jedna myśl, a w
jednym akapicie jeden wątek. Same zdania winny liczyć między 6 a 25
słów. Za krótkie brzmią jak rozkazy, zbyt długie mogą być niezrozumiałe.
Nie miałam pojęcia, że da się tu wprząc matematykę. Tak,
można zmierzyć stopień czytelności tekstów. Bierzemy pod uwagę kilka
danych. DZ to średnia długość zdań, czyli liczba słów podzielona przez
liczbę zdań. DS – względna liczba długich słów (więcej niż trzy sylaby)
podzielona przez całkowitą liczbę słów w tekście. TS - względna liczba
słów naukowych, technicznych, żargonowych, skrótów podzielona przez
całkowitą liczbę słów w tekście. Na tej podstawie wyliczamy J, czyli
indeks jasności czytelniczej. J=0,4 DZ + 30 DS + 50 TS.
Tekst poniżej
10 jest zrozumiały dla każdego, 10-15 – dla osób ze średnim
wykształceniem, a powyżej 20 – bardzo trudno zrozumiały. To naprawdę się
sprawdza i jeśli ktoś ma wątpliwości, czy pisze jasno, niech sięgnie po
tę metodę. Współczynnik dla Biblii wynosi 7, co świadczy o geniuszu
autorów, którzy jasno wyłożyli niełatwe sprawy. A może im dyktował Duch
Święty, sam nie wiem…
Komunikacja, o której rozmawiamy,
przenosi się coraz bardziej do internetu. Tam również obowiązują zasady -
netykieta, m.in. zakaz wysyłania e-maili do kilku osób z jawnymi
adresami, używania wulgaryzmów, spamowania, pisania nie na temat.Bywam
na portalach społecznościowych, korzystam z Facebooka, ale nie lubię
zbytnio czytać tego, co tam znajduję. Brak tam odpowiedzialności za
słowo i uprzejmości.
Nie czuję się komfortowo, gdy od osób, których
nie znam, dostaję maile „Dzień dobry panie Wiszniewski” albo co gorsza
„Dzień dobry panie Andrzeju”. Niektórzy uważają, że internet pozwala na
skracanie dystansu, ale tutaj też obowiązują zasady. Mail musi mieć
grzecznościowe otwarcie i zamknięcie, nie może być byle jaki. Gubimy
kurtuazję, do której przywiązuję duże znaczenie. Brakuje nam lekkości.
Piszemy sztampowo, bez polotu, ultrakrótko.
Bo też żyjemy na
skróty i w epoce skrótowców. Ostatnie, jakie słyszałam: MPO, młodzież
po ogólniaku i BMW, będzie mnóstwo wydatków. O, tego nie
znałem. Znam KIA, kup inne auto. Akronimy mogą być z polotem albo
niefortunne jak WRON, Wojskowa Rada Ocalenia Narodowego. Generalnie
skróty opanowały nam język, co mi się za bardzo nie podoba. Mnie kojarzą
się z wojskiem: byłem saperem, gdzie trzeba było operować szybkimi
skrótami. Mina PMD6 do tej pory mi się śni. Chwała Bogu, że to tylko
sen.
rozmawiała Aneta AugustynProfesor Andrzej Wiszniewski – inżynier elektryk, wykłada na Wydziale Elektrycznym Politechniki Wrocławskiej, były rektor PWr, były minister nauki.