Wrocław był najbardziej opozycyjnym polskim ośrodkiem walki z reżimem. A Politechnika Wrocławska najsilniejszym i najbardziej aktywnym w antyreżimowych działaniach zakładem wrocławskim – uważa profesor Andrzej Wiszniewski, były rektor PWr
 Katarzyna Górowicz-Maćkiewicz: Lata 80. Jak pan wspomina tamte czasy? Profesor Andrzej Wiszniewski: - Zaangażowałem się bardzo mocno w działalność "Solidarności", chociaż nie zawsze zgadzałem się i zgadzam do dziś z tym, co robi. Ale mam dla niej uznanie, bo toleruje moją odmienność poglądów i moje politycznie niepoprawne gadanie. Byłem “umoczony” w walki opozycyjne we Wrocławiu, a to były ostre walki, między grupą Władka Frasyniuka a grupą Marka Muszyńskiego [nawoływał do bojkotu czerwcowych wyborów - red.]. Jeszcze na dodatek pojawiła się trzecia grupa Kornela Morawieckiego. Ale ja miałem luksus, bo zawsze mogłem wrócić do pracy naukowej nad książką (śmiech). To była “Wyboista droga do wolności”? Napisał pan w swojej książce: „O ile Polska bowiem była niewątpliwie najbardziej opozycyjnym państwem w bloku krajów zwanych „demoludami”, to Wrocław był najbardziej opozycyjnym polskim ośrodkiem walki z reżimem. A Politechnika Wrocławska – najsilniejszym i najbardziej aktywnym w antyreżimowych działaniach zakładem wrocławskim”. Tak, tak właśnie było i w tej materii zdania nie zmieniłem. Wrocław był najgorętszym punktem na mapie opozycji. Byliśmy bardziej aktywni niż Warszawa czy Gdańsk. Ale później w rządach solidarnościowych Wrocławia praktycznie nie było. To była kwestia wewnętrznego konfliktu, każda strona o każdej źle mówiła. A na dodatek - i to mnie najbardziej smuci - ludzie, którzy kiedyś razem walczyli o wolność, przestali się zwyczajnie lubić. Jak pan wspomina wybory czerwcowe 1989 roku? Komitet Obywatelski przy Lechu Wałęsie zmonopolizował scenę polityczną. Ale nie tylko mnie się to nie podobało. Niezadowolony był m.in. Tadeusz Mazowiecki, który zrezygnował z kandydowania, czy Bronisław Komorowski. Ja byłem małym człowiekiem, mnie szczególnie nie pytano o zdanie, raczej na mnie pokrzykiwano, że nie jestem patriotą. KO zmonopolizował scenę polityczną. A życie potoczyło się niezależnie od elit politycznych. Układ się rozpadł. I potem zamiast monolitu mieliśmy rozbicie na prawicy. Porozumienia okrągłostołowe zatarły w pewnym sensie różnice między dobrem a złem, między kombatantem a konfidentem. Ale to Okrągły Stół był przyczynkiem do czerwcowych wyborów i stał się fundamentem demokratycznego państwa. Tak, i Okrągły Stół, i wybory czerwcowe w ostateczności stały się takim fundamentem wypracowanym na zmowie elit. Co to znaczy? Politolodzy rozróżniają trzy warianty zmiany ustroju państwa: wojna, rewolucja i właśnie zmowa, układ między dominującymi siłami politycznymi. Wojna - III Rzesza przegrywa i zmienia się ustrój Niemiec, rewolucja - mieliśmy z nią do czynienia w Rosji. A Okrągły Stół to układ - elity stwierdzają, że opłaca im się podzielić władzą, pójść na kompromis i zażegnać bratobójczą walkę, czasem krwawą, a czasem tylko polityczną. Zmowa elit ma jakieś zalety? Zasadnicza jest taka, że zmiana ustroju odbywa się bezkrwawo, albo prawie bezkrwawo. Wady... Pojawia się problem, jak wytyczyć granice kompromisu. Proszę zauważyć, że dziś obie - ówczesne strony tej umowy - uważają, że ustąpiły za bardzo. Szeroko pojęta strona solidarnościowa uważa, że zbyt ustąpiła PZPR-owi, a komuniści uważają, że dali za dużo “Solidarności”. Często tak oto zmowa elit wymyka się spod kontroli. Co pan robił 4 czerwca 1989 roku? Byłem mężem zaufania kandydata do parlamentu Jana Waszkiewicza. On startował indywidualnie, niezależnie od wszystkich list wyborczych. Był najbardziej ze znanych mi kandydatów związany z "Solidarnością". Nie wygrał tych wyborów, bo jak się nie miało fotki z Lechem Wałęsą, to się wtedy nie wygrywało. Ale my zdawaliśmy sobie z tego sprawę. Mimo to uważam, że było warto. Pan zawsze szedł pod prąd… Ja zawsze mówiłem, co myślę. Jest takie arabskie powiedzenie: “Jeśli mówisz to, co myślisz, miej zawsze osiodłanego wielbłąda przed wejściem do namiotu (śmiech)”. Nie szczycę się tym specjalnie, że mówię, co myślę, taki po prostu jestem. A wówczas, w tamtych czasach, miałem już ustabilizowaną pozycję zawodową. Co mogli mi zrobić? Ale o rodzinę pan się nie bał? Nie. Raz jeden się przestraszyłem. Kiedy wyglądało na to, że zostanę premierem w 1997 roku. Zacząłem się bać o rodzinę, bo rodzina tego nie chciała. Córka postawiła mi swoiste ultimatum - jak zostaniesz premierem, to wyjadę za granicę. Na szczęście los chciał inaczej. Wybrano profesora Jerzego Buzka. Dzięki Bogu! Pamiętam, jak w Wiadomościach powiedzieli “w tej chwili na scenę polityczną wraca Jerzy Buzek”. A z kuchni słyszę okrzyk: “Limba! Wygrałyśmy!”. To moja żona się cieszyła, a Limba - tak miał na imię mój ukochany pies. Jak by pan wytłumaczył dzisiejsze polityczne wybory Polaków? Ludzie są rozczarowani politykami i polityką. Jak powinniśmy świętować 4 czerwca? Nie świętować, ale przypominać. To były pierwsze półwolne wybory, które utorowały drogę do kolejnych wolnych wyborów. Rozmawiała Katarzyna Górowicz-Maćkiewicz *Profesor Andrzej Wiszniewski – działacz opozycyjny w PRL, rektor Politechniki Wrocławskiej w latach 1990–1996, minister nauki w rządzie Jerzego Buzka.
|