Absolwent Politechniki Wrocławskiej, gitarzysta, wokalista bluesowy, kompozytor. Nominowany do tytułu Człowieka Roku 2013 portalu www.tuWroclaw.com w kategorii 'Kultura'. Internetowe głosowanie w konkursie na Człowieka Roku 2013 zakończyło się 3 lutego. Konkurs ma uhonorować osoby zasłużone dla Wrocławia. W trzech kategoriach - biznes, sport i kultura - rywalizowało po pięć osób. Wśród nich był Leszek Cichoński, absolwent Wydziału Inżynierii Sanitarnej Politechniki Wrocławskiej. --- Rozmowa z Leszkiem Cichońskim We Wrocławiu jest pan znany jako organizator festiwalu Thanks Jimi i bicia rekordu Guinnesa w zbiorowym graniu przeboju Hendrixa „Hey Joe”. Skąd się wziął pomysł na tę imprezę? W 1994 roku byłem jednym z prowadzących warsztaty muzyczne w Zakrzewie koło Piły. Na zakończenie zorganizowaliśmy koncert finałowy. Każdy wykładowca przygotowywał do niego po dwie, trzy najlepsze osoby ze swoich grup. Ja postanowiłem zagrać razem z całą swoją grupą. Graliśmy utwory Hendrixa. Zwłaszcza „Hey Joe” wypadło znakomicie, była w tym niesamowita siła. To przeżycie zostawiło we mnie ślad na długo. Kilka lat później pomyślałem: a dlaczego nie zrobić czegoś podobnego na Rynku we Wrocławiu? Może uda się zebrać sto, a może nawet dwieście osób z gitarami. Ostatecznie udało się to w 2003 roku. Spodziewał się pan wtedy rekordu? Absolutnie nie. Byłem zaskoczony, że w Rynku pojawiło się aż 583 gitarzystów, którzy chcieli grać Hendrixa. To brzmiało naprawdę mocno. Po zakończeniu utworu wszyscy spontanicznie podnieśli do góry gitary. Ten zaskakujący gest stał się wizytówką Wrocławia. Często oglądam zdjęcie, na którym został uwieczniony, wszyscy mają ten sam uśmiech i entuzjazm w oczach. A jak jest teraz? Co roku w Rynku pojawia się coraz więcej osób chcących brać udział w tym wydarzeniu. Przyjeżdżają nie tylko Polacy, ale też goście z innych krajów. Są nawet Amerykanie, którzy specjalnie tak planują podróż do Europy, by pierwszego maja być u nas na Thanks Jimi. Od sześciu lat transmitujemy to wydarzenie w Internecie, by mogli się z nami łączyć gitarzyści z innych miast na świecie. Ostatnio dołączyli nawet muzycy z Perth w Australii. Czyli spełnia się marzenie, by Wrocław został światową stolicą gitary. Tak. Zresztą chyba tylko u nas istnieje Towarzystwo Gitarowe, które zrzesza muzyków grających różne gatunki muzyki – klasyczną, bluesa… Podobno 12-letni Leszek biegał po podwórku z gitarą i grał „Kiedy byłem małym chłopcem” i „Dom wschodzącego słońca”. A potem? Potem ukończyłem IV LO i zacząłem studia na Wydziale Inżynierii Sanitarnej Politechniki Wrocławskiej. Studia nie miały nic wspólnego z muzyką. Wtedy nie myślałem jeszcze o tym, żeby zawodowo zajmować się muzyką, traktowałem to jako hobby. Natomiast zawsze interesowały mnie przedmioty ścisłe. Jak pan wspomina studia na Politechnice? Były dla mnie ciekawe i w miarę mało stresujące. Pamiętam np. egzamin z biochemii u profesor Szpilowej. Był bardzo trudny, ale na końcu zmienił się w ciekawą rozmowę z panią profesor. A inni wykładowcy? Naprawdę na poziomie. Nie pamiętam jakichś rażących wpadek czy niesprawiedliwości, zdarzały się trudne i stresujące egzaminy, ale ogólnie było to ciekawe doświadczenie. Wiązałem wtedy ze studiami swoją przyszłość, traktowałem je dość poważnie. Pamiętam rajdy, które nas integrowały. Jeździliśmy też na obozy naukowe do Kamienia Pomorskiego. Oczywiście zawsze była gitara, choć nie pamiętam, czy to ja ją przywoziłem, czy ktoś z kolegów. Już w 1978 roku zaczął pan grać w zespole Kolokwium. To był studencki band, mieliśmy próby w klubie „Index”, ale zagraliśmy tylko kilka koncertów. W 1981 r. grałem w zespole CDN. Zaprosiłem do niego Pawła Kukiza. Wspólnie wystąpiliśmy na festiwalu w Jarocinie, to był dla nas debiut na profesjonalnej scenie. A potem? W 1982 roku obroniłem pracę magisterską. Mój ojciec był radcą prawnym w dyrekcji zakładów karnych i miałem tam załatwioną „ciepłą posadkę” inspektora sanitarnego. Praca w tym nieciekawym jednak miejscu wiązała się też z tym, że mogłem dostać mieszkanie służbowe. To było dla mnie o tyle istotne, że 4 września ożeniłem się, a mieszkanie było w owym czasie czymś nieosiągalnym. Dlaczego więc pan zrezygnował z tej pracy? Trwał stan wojenny. 13 września, a więc kilka dni po naszym ślubie, pod naszymi oknami miały miejsce walki uliczne. ZOMO strzelało gazem do okien. Nie chciałem mieć z tym nic wspólnego. Podjąłem decyzję, że jednak gitara, a nie więzienie (śmiech). I tak moja żona wyszła za poważnego człowieka - magistra inżyniera, a po dziesięciu dniach była już żoną gitarzysty czyli „grajka”. Nie były to łatwe lata dla artystów. Rzeczywiście trudno było wyżyć z muzyki. Był nawet tak ciężki okres, że przez jakiś czas mieszkaliśmy w piątkę (mieliśmy już troje dzieci) w jednym pokoju u mojej mamy, nie mieliśmy pieniędzy na wynajęcie sublokatorki, a o własnym mieszkaniu można było tylko pomarzyć. Jednak wszystkie trudności, na jakie wtedy napotykaliśmy, bardzo nas zbliżyły. Sam się często dziwiłem, że ta szczenięca miłość przetrwała, ale teraz wiem, że to nie przypadek. Te kłopoty nas wzmocniły. Dlatego śpiewa pan: „Dbaj o miłość”? Lubię mówić ludziom, jak pokierować życiem, żeby było spełnione. Zawsze podkreślam, że nie wolno dążyć do perfekcji, bo ten cel jest nieosiągalny. Musimy się rozwijać, ale doskonali nigdy nie będziemy. Ciągle musimy sobie zadawać pytanie, kim jesteśmy. Teraz już wiem, że jest nam dane wszystko, czego potrzebujemy. Trzeba tylko to zauważyć i wziąć.
Rozmawiała Maria Lewowska
|