Przełom lat 60. i 70. ubiegłego wieku. 10 dni w podróży. Pociąg rusza z Hanoi, mija Pekin, syberyjski Irkuck, Moskwę i Brześć. Jechali w nieznane, pełni obaw i nadziei. Do kraju, o którym nic nie wiedzieli. Dziś dla wielu wietnamskich absolwentów naszych uczelni Ba Lan (Polska) to druga ojczyzna
Rozmawiamy w restauracji Pho Ngoi (co znaczy „ulica domów z czerwonymi dachówkami”) nad jeziorem Thu Le w Hanoi. To tutaj najczęściej umawiają się na spotkania absolwenci Politechniki Wrocławskiej. Przyszło dziewięć osób i każda chce mi coś opowiedzieć, oczywiście po polsku.
Dachy pełne anten, koperty to kobiety- Najbardziej brakuje mi polskiej zimy i śniegu – mówi Nguyen Thi Thanh Thu, która na Politechnice Wrocławskiej studiowała elektronikę. Jej więzi z Polską wciąż są silne. Prowadzi kursy językowe dla osób, które chcą przyjechać do nas na studia i zajmuje się tłumaczeniami polskiej literatury na wietnamski. Przełożyła m.in. „Trzepot skrzydeł” Katarzyny Grocholi, „Samotność w sieci” Janusza L. Wiśniewskiego, baśnie i legendy, np. o smoku wawelskim. Mówi, że kocha nasz język, mimo że jest bardzo trudny: - Mam szczęście, bo po polsku mogę rozmawiać z moją synową. Ona jest Japonką, mój syn poznał ją, kiedy studiował na Akademii Muzycznej w Gdańsku. Mają dwuletnią córeczkę, która woła do nich po polsku „mama” i „tata”.
1.
Thanh Thu przez dwa lata dzieliła pokój w Parawanowcu przy pl. Grunwaldzkim z Nguyen Thi Thanh z Wydziału Chemicznego. – Nazywamy się prawie tak samo i kiedy ktoś po raz pierwszy przychodził odwiedzić mnie w akademikupytał, po co na drzwiach do pokoju dwa razy napisano moje imię – śmieje się Thanh. Z długiej podróży pociągiem najbardziej pamięta smak lodów czekoladowych kupionych w Moskwie i baraninę, którą dostali przy granicy z Mongolią. – Była tak niedobra, że wyrzuciliśmy ją przez okno. Na pytanie o pierwsze wrażenia po przyjeździe do Polski odpowiada: - To był sierpień, na miejsce dojechaliśmy wieczorem. Zdziwiłam się, że jest tak zimno, a na dworcu pali się tyle świateł. – Pamiętam las anten na dachach budynków, wtedy był to dla mnie niezwykły widok, symbol nowoczesności – dodaje Thanh Thu.
W czasie studiów Wietnamczycy nie jeździli do domu, podróż była długa i kosztowna. - Bardzo tęskniłam za rodziną. Codziennie po powrocie z zajęć do akademika pytałam na portierni, czy przyszedł do mnie list. Jeśli nic dla mnie nie było, biegłam do pokoju sprawdzić, czy koleżanka nie włożyła mi koperty pod poduszkę – wspomina Thanh.
Jednak ani przez chwilę nie żałowali, że trafili do Polski. Przed wyjazdem nikt ich nie pytał, w jakim kraju, na jakiej uczelni i na jakim kierunku chcą studiować. Wtedy rząd masowo wysyłał młodzież z pogrążonego wojną Wietnamu do zaprzyjaźnionych krajów bloku wschodniego, m.in. NRD, ZSRR i Chin. W tamtym czasie do Polski przyjechało na studia około 2000 osób. – Przed wyjazdem zorganizowano nam egzaminy, bo za granicę mogli wyjechać tylko najlepsi – mówi Tu Duc Hoa, który na PWr studiował budownictwo. Niektórzy po roku musieli wrócić, nie radzili sobie z językiem. – Jeden z moich kolegów miał kłopoty z polskim, ale znalazł na to sposób. Większość egzaminów zdawał pisemnie, bo przecież wzory w każdym języku wyglądają tak samo – mówi Hoa.– Ja też na początku zaliczałem wpadki językowe. Najbardziej zapamiętałem tę z Łodzi, gdzie rok przed studiami uczyłem się polskiego. Chciałem wysłać listy do domu i poszedłem do kiosku kupić koperty. Podszedłem do okienka i powiedziałem: „Poproszę dwie kobiety”. Sprzedawczyni była oburzona! – Hoa zanosi się śmiechem.
Przyjaźń na wiekiPo powrocie do Hanoi Thanh Thu płakała za Polską: – Myślałam, że już nigdy tam nie wrócę, nie zobaczę polskich przyjaciół. – Bałam się, że więcej nie zjem pączków i placków ziemniaczanych, które tak lubię – dodaje Thanh. Rzeczywistość okazała się inna. Thanh Thu co kilka lat odwiedza w Warszawie koleżankę z akademika, Gienię. Ostatni raz w Polsce była w 2009 r.: – We Wrocławiu wiele się zmieniło, ale nadal istnieją niektóre sklepy, do których chodziłam w czasach studenckich, na przykład cukiernia przy ulicy Curie-Skłodowskiej – mówi z zadowoleniem.
Wątki polsko-wietnamskie pojawiają się w ich życiu cały czas. Thanh opowiada mi historię sprzed kilku lat: - Mój mąż, który studiował w Poznaniu, na przerwach między zajęciami uczył swojego kolegę, Bogdana, wietnamskiego. W 2010 r. Bogdan postanowił przyjechać na kurs językowy do Hanoi, było mu to potrzebne do napisania doktoratu. Jednego wieczoru poznaliśmy go z naszą koleżanką – Wietnamką - i zakochali się w sobie. Dziś są małżeństwem, mieszkają w Polsce. Śmialiśmy się, że na studiach było tyle pięknych młodych dziewczyn z Wietnamu, a Bogdan czekał tyle lat, żeby się ożenić!
2.
- Nie byłem w Polsce 36 lat, od zakończenia studiów. Jakoś nie było okazji – Hoa jest zmieszany. – Ale napisz, że jestem dumny, że studiowałem we Wrocławiu. To dzięki Politechnice tak wiele osiągnąłem - przekonuje. Od 14 lat jest prezesem i dyrektorem generalnym firmy projektowo-budowlanej Thikeco. W Wietnamie jest cenionym specjalistą, współpracuje z kilkoma politechnikami w Hanoi. Jego przywiązanie do Polski potwierdza profil na Facebooku, gdzie umieścił mnóstwo zdjęć z czasów studenckich. Często koresponduje z polskimi przyjaciółmi, a nawet z dawnymi pracownikami z PWr. Pięć lat temu udało mu się ustalić adres pani Jadwigi, która pracowała w Dziale Współpracy Międzynarodowej. – Ona była dla mnie bardzo miła, dużo mi pomagała w czasie studiów. Zakolegowałem się z jej dziećmi, które były w moim wieku. Cieszę się, że ją odnalazłem po latach – opowiada Hoa. On także tłumaczył polską literaturę. – Ale to było dawno, zobacz, jakie stare te książki! - Hoa pokazuje mi zbiór nowel Henryka Sienkiewicza, które przełożył na wietnamski.
Prezydent też studiował w PolsceSala jest wypełniona po brzegi, przyszło ponad 300 osób. Towarzystwo Przyjaźni Wietnamsko-Polskiej w Hanoi co roku organizuje uroczystości dla absolwentów polskich uczelni, dziś najstarszy rocznik świętuje 45-lecie wyjazdu na studia. Siedzę w pierwszym rzędzie, tuż obok wiceministra budownictwa. Gości z Polski wszyscy traktują ze szczególną sympatią i życzliwością. Jest tu Barbara Szymanowska, ambasador RP, pracownicy ambasady i kilku przedstawicieli polskich uczelni (przyjechali do Hanoi na europejskie targi edukacyjne). - Na takie imprezy zawsze przychodzi pełno ludzi. Wśród tych, którzy kończyli polskie uczelnie, są prezesi dużych firm, ministrowie, ambasadorzy. Nawet prezydent Hanoi, on studiował w Krakowie. Sama widzisz, jak wiele zawdzięczamy Polsce – mówi Hoa. Uroczystość trwa dwie godziny, są przemówienia, zdjęcia, prezentacje, życzenia dla Polski, medale dla zasłużonych działaczy. Ktoś śpiewa polskie piosenki. Nieskończona ilość wspomnień i wzruszeń, wystarczy na cały kolejny rok.
3.
Wisła w Wietnamie Kiedy wyruszamy z Hanoi pada deszcz. Nie jestem pewna, czy wycieczka będzie udana. – Nie można przyjechać do Wietnamu i nie zobaczyć zatoki Hạ Long. Dobrze, że jedziemy – Hoa nie kryje zadowolenia. Po drodze opowiada mi, jak spędzał wakacje w Polsce: – Najfajniejsze były te ostatnie, kiedy zakochałem się w Bernadetcie, pojechaliśmy nad morze, do Kołobrzegu. Jaka szkoda, że nie poznałem jej wcześniej! Szczególnie pamięta też wycieczkę do Kazimierza Dolnego. To wtedy postanowił, że jeśli będzie miał kiedyś córkę, da jej na imię Wisła. – Zachwycił mnie widok nad rzeką i pomyślałem, że Wisła to ładne imię dla dziewczynki – wspomina. Doczekał się córki, ale pomysł z imieniem nie spodobał się jego rodzicom. Wisła brzmiało zbyt obco dla Wietnamczyków. – U nas ludzie przywiązują dużą wagę do imion. Ważne, żeby miały szlachetne pochodzenie albo odpowiednie znaczenie. Dawniej na wsiach wierzono, że jak dziecko dostanie zbyt ładne imię, to porwą je złe duchy – śmieje się Hoa. – W końcu nazwaliśmy córkę Vi Sa, żeby brzmiało bardziej po wietnamsku.
Nagle w samochodzie rozbrzmiewa „Niebo z moich stron” Czerwonych Gitar. Kiedy rozglądam się ze zdziwieniem, Hoa wyciąga telefon i wyjaśnia: - To mój dzwonek, bardzo lubię polską muzykę. Po chwili zastanowienia dodaje: - Najbardziej podobają mi się „Kawiarenki” Ireny Jarockiej. Przez kolejne pół godziny Hoa puszcza mi z You Tube swoją studencką listę przebojów.
4.
- Jeden z moich najlepszych polskich kolegów miał na imię Leon, studiował górnictwo. Poznaliśmy się na pierwszym roku, kiedy wypożyczałem książki w międzywydziałowej bibliotece w budynku D-2. Z Leonem miałem różne przeżycia. Kilka razy zabrał mnie na święta do swojego domu, na wieś. Podczas jednego z takich wyjazdów, to było chyba Boże Narodzenie, poszliśmy wieczorem na spacer. Po drodze spotkaliśmy dwóch podchmielonych facetów i Leon coś do nich powiedział. Nie pamiętam dokładnie, o co poszło, ale oni zaczęli biec w naszym kierunku. Leon krzyknął „Hoa, uciekaj!”, ale ja uznałem, że nie ma takiej potrzeby, bo przecież nic nie zrobiłem. Chwilę później zarobiłem pięścią w twarz. To było dziwne, dostałem z jednej strony, a bolało z drugiej – mówi ze śmiechem Hoa. - Wtedy Leon zaczął krzyczeć „To nie Polak, on jest z Wietnamu, zostawcie go!”. Panowie natychmiast uciekli, a Leon zaczął mnie błagać, żebym nic nie powiedział jego mamie. Ale ona i tak się na niego wkurzyła, bo wróciłem do domu cały w błocie.
Po czterech godzinach dojeżdżamy nad zatokę. Świeci słońce, po deszczu ani śladu. Podczas rejsu na pewno będą piękne widoki. Long to po wietnamsku „smok” i może… ładne imię dla chłopca?
Joanna PająkNa zdjęciach:1. Przyjaciółki z Parawanowca Nguyen Thi Thanh i Nguyen Thi Thanh Thu (fot. Joanna Pająk)
2. Tu Duc Hoa z nowelami Henryka Sienkiewicza w języku polskim i wietnamskim (fot. Joanna Pająk)
3. Nguyen The Thao, prezydent Hanoi podczas uroczystości z okazji 45-lecia wyjazdu na studia do Polski (fot. Joanna Pająk)
4. Grupa Wietnamczyków z Haliną Olaczek, nauczycielką ze Szkoły Języka Polskiego w Łodzi, pierwszy od lewej, u góry, to Hoa (fot. archiwum prywatne Tu Duc Hoa)