Kiedy na dworze zimno i szaro, z tęsknotą wspominamy letnie włóczęgi. W lipcu w Rodopy pojechał Studencki Klub Turystyczny Politechniki Wrocławskiej z dr. hab. Zbigniewem Kłosem, opiekunem koła. Tak dzisiaj wspominają. ----- Wyruszyliśmy 18 lipca 52-osobową ekipą, pod wodzą dr. hab. Zbigniewa Kłosa vel. Dziekana, na ponad dwutygodniową wyprawę trekkingową w Rodopy, jedno z największych pasm górskich Bułgarii. Rozmiary naszych plecaków były imponujące, od kilkunastu do czterdziestu kilku kilo na osobę (musieliśmy w końcu taszczyć namioty, kartusze i niemały zapas jedzenia). Autokar, wynajęty dzięki wsparciu Politechniki Wrocławskiej, dowiózł nas na miejsce po 24 godzinach. Naszą przygodę zaczęliśmy od krótkiego pobytu w malowniczym, skalistym masywie Pirynu. Rankiem budził nas… nie pierwszy promyk słońca, ani też pianie koguta, a przeszywający dźwięk gwizdka Dziekana oraz upiornie radosne, jak na tak wczesną porę, dziekańskie „Dzień dobry!”. Rozbijaliśmy obozowiska na łonie natury, zawsze wywieszając polską flagę. Noce pod namiotami bywały zimne, ale dni zazwyczaj gorące. Wieczorami rozgrzewaliśmy się przy ognisku, racząc się bułgarskim winem, śpiewając i grając na gitarze. Przejścia z ekwipunkiem były często długie i męczące, ale fantastyczne widoki wynagradzały trudy z nawiązką. Szczęście sprzyjało nam również na szlaku, obyło się bez poważnych wypadków i kontuzji. Obecne z nami na wyprawie, i zaopatrzone w imponującą apteczkę, studentki medycyny pomagały nam jednak przy drobnych dolegliwościach. Żywiliśmy się głównie konserwami, gorącymi kubkami i kisielem, chociaż zdarzyło się kilka okazji do zakupu bułgarskich specjałów (których pełne plecaki przywieźliśmy do Polski - ręcznie robione konfitury, miody, chałwa słonecznikowa). Pod koniec wyjazdu, jak na studentów przystało, uprawialiśmy handel wymienny typu „chińska zupka za kisiel”. Jeśli po drodze trafiliśmy na schronisko, zdarzało się nam opróżnić je ze wszystkich zapasów. Nie żałowaliśmy sobie wtedy kultowej potrawy - frytek z lokalnym owczym serem. Survivalowego charakteru wyprawie nadawała, między innymi, konieczność mycia się w lodowatych górskich rzeczkach, względnie trafiających się czasem ujęciach z równie lodowatą wodą. Miłym zaskoczeniem była ogromna życzliwość, jaką okazywali nam Bułgarzy - zawsze otwarci i chętni do pomocy. Bariera językowa nie stanowiła żadnego problemu, mieszanka polsko – bułgarsko – rosyjsko – angielsko – niemiecko - francuska sprawdzała się doskonale! Wróciliśmy zmęczeni, ale szczęśliwi. Mimo że większość marzyła o gorącym prysznicu, obiedzie u mamy albo wygodnym łóżku, to nikt nie miał wątpliwości, że było warto! Aleksandra Godlewska
|