Pomiń polecenia Wstążki
Przeskocz do głównej zawartości

Wspomnienia

Drukuj

Nasz przyjaciel Józio – wspomnienie o Józefie Lasocie

16.10.2013 | Aktualizacja: 20.02.2014 11:45

Józef Lasota, 1932 - 2013 (fot. archiwum rodzinne)

Józef Lasota, urodzony 13 marca 1932 r. w Dolnej Lesznej na Zaolziu, elektronik – absolwent Wydziału Łączności Politechniki Wrocławskiej, były pracownik Przemysłowego Instytutu Elektroniki i Politechniki Wrocławskiej, zmarł po ciężkiej chorobie 30 lipca 2013 r. Pochowany został na cmentarzu Parafii św. Rodziny na Sępolnie 6 sierpnia 2013 r.
Był upalny, sierpniowy dzień. W kaplicy cmentarnej, która kojarzyła mi się zawsze z przejmującym chłodem, panowała niemal tropikalna atmosfera. Przyjaciele, koledzy i znajomi Zmarłego wypełnili po brzegi salę pożegnań. Wielu starało przecisnąć się do przysłoniętych ciężkimi kotarami okien, by zaczerpnąć choć trochę chłodniejszego powietrza. Inni wachlowali się otrzymanymi przy wejściu programami. W powietrzu unosił się zapach żałobnych wieńców, zmieszany z czymś bliżej nieokreślonym, co stwarzało nastrój smutku i zadumy.
Niemałym zaskoczeniem dla wielu kolegów i przyjaciół Józia był udział w ceremonii pogrzebowej aż ośmiu duchownych. Pięciu spośród nich wraz z księdzem biskupem Ryszardem Boguszem reprezentowało Kościół ewangelicko-augsburski, a trzech wraz z księdzem biskupem Andrzejem Siemieniewskim – Kościół katolicki. Wszyscy wiedzieliśmy, że Józio był praktykującym ewangelikiem i śpiewał w chórze parafialnym, ale mało kto wiedział, jak ważne miejsce w jego życiu zajmowała parafia. Przez kilkadziesiąt lat był członkiem Rady Parafialnej pełniąc tam funkcję skarbnika, a ponadto przez dwie kadencje (lata 2004-2012) był członkiem Synodu Diecezjalnego. Oba te gremia są organami przedstawicielskimi wiernych Kościoła ewangelicko-augsburskiego i odgrywają ogromną rolę w ich życiu. Do zadań Rady Parafialnej należy między innymi zatrudnianie proboszcza parafii, a do zadań Synodu Diecezjalnego – wybór biskupa diecezjalnego. Stąd też współparafianie Józia przybyli tłumnie na uroczystość jego pożegnania, a uroczystość celebrowali duchowni ewangeliccy.
Uczestnicząc w uroczystości nie bardzo wsłuchiwałem się w słowa modlitw i pieśni, poddając się jedynie ich nastrojowi. Z chwilą jednak, gdy ks. bp Ryszard Bogusz zaczął przypominać zebranym postać Zmarłego, napłynęła fala wspomnień.
Kino Światowid
Józia poznałem podczas studiów na Politechnice Wrocławskiej. Po V semestrze studiów na poznańskiej WSI przeniosłem się do Wrocławia, aby kontynuować tu naukę na studiach magisterskich. Józiu wybrał wówczas jako swoją specjalność „urządzenia odbiorcze”, a ja – „lampy elektronowe”. Studiowaliśmy więc na tym samym roku, ale obracaliśmy się w trochę innych kręgach. Warunki bytowe, a zwłaszcza mieszkaniowe studentów nie były w tych czasach zbyt komfortowe i pamiętam, jak mówiono uszczypliwie, ale i z pewną zazdrością, że Józio to ma dobrze, bo mieszka w kinie Światowid. Naprawdę - Józio mieszkał w kompleksie budynków, w którym rzeczywiście mieściło się kino. Cały kompleks należał przed wojną do Kościoła Ewangelicko-Augsburskiego, budynek kina pełnił funkcję kościoła pamiątkowego im. Króla Gustawa Adolfa, a pozostałe budynki były budynkami parafialnymi. Po wojnie, na podstawie ustawy z 1950 r. o przejęciu przez państwo dóbr martwej ręki i utworzeniu funduszu kościelnego, kompleks przeszedł na własność państwa, kościół przekształcono w kino, a pozostałe budynki znalazły się pod zarządem komunalnym. Wraz z przejęciem budynków nie eksmitowano jednak dotychczasowych ich mieszkańców i pozostały one nadal przystanią młodzieży ewangelickiej studiującej na uczelniach wrocławskich.
Targi Poznańskie
Z Józiem zaprzyjaźniłem się pracując w Oddziale Wrocławskim Przemysłowego Instytutu Elektroniki przy ulicy Grabiszyńskiej. Uruchamialiśmy wspólnie mikroskop elektronowy, który powstał w wyniku pięciu prac magisterskich i jako pierwsze polskie urządzenie tego typu wystawiony został w 1959 r. na Międzynarodowych Targach Poznańskich. Nasze stoisko było atrakcją pawilonu, a codzienne pokazy przyciągały nie tylko rzesze zwiedzających, ale również różnego autoramentu dygnitarzy, między innymi ówczesnego premiera Józefa Cyrankiewicza i późniejszego premiera Piotra Jaroszewicza. Dwa tygodnie spędzone na Targach dostarczyły nam wiele adrenaliny i choć, oględnie mówiąc, mikroskop nie był demonem niezawodności, do większych wpadek nie doszło.
Przez Trzyniec na Pik Stalina
Dwa lata później przeżyliśmy wspólnie kolejną przygodę.  W 1961 r. wybraliśmy się motocyklem do Bułgarii. Dzisiaj brzmi to może bardzo skromnie, ale wówczas była to prawdziwa, pełna wrażeń wyprawa. Granicę przekroczyliśmy w Cieszynie i znaleźliśmy się w rodzinnych stronach Józia. Urodził się bowiem w Lesznej Dolnej nieopodal Trzyńca, gdzie nadal zamieszkiwała część jego rodziny. W Trzyńcu wszędzie słyszało się język polski i choć była to cieszyńska odmiana gwary śląskiej, brzmiała jakoś bardzo swojsko. Ciekawostką była natomiast przynależność wyznaniowa miejscowej ludności. Znaczna część Polaków była tu wyznania ewangelickiego, podczas gdy znaczna część Czechów deklarowała przynależność do Kościoła Katolickiego. Proporcje te układały się więc odwrotne niż w pozostałych regionach Czech. 
W latach 1918-1948 Zaolzie było przedmiotem nieustającego sporu polsko-czeskiego. Spór ten przybierał różne formy, a obie strony wykorzystywały każdą nadarzającą się sposobność do przejęcia kontroli nad spornym regionem. Podczas wojny tereny te włączone zostały w skład Wielkiej Rzeszy. W rezultacie Józio rozpoczynał naukę w szkole czeskiej, kontynuował w szkole niemieckiej, a ukończył w polskiej szkole w Zabrzu, gdzie po śmierci matki zamieszkał wraz z ojcem i rodzeństwem.
Z żalem opuściliśmy Trzyniec i ruszyliśmy w dalszą, kilkutygodniową podróż do Bułgarii zwiedzając po drodze Czechosłowację, Węgry i Rumunię. Nie miejsce, by opisywać tu wszystkie perypetie i przygody. Wspomnę jedynie, że niejako mimochodem weszliśmy na Moldoveanu (2544 m) – najwyższy szczyt górski Rumunii i Karpat Południowych oraz na Musalę (ówcześnie Pik Stalina, 2925 m) – najwyższy szczyt Bułgarii i całego Półwyspu Bałkańskiego.
Turyści zagraniczni byli w owych czasach rzadkością i może dlatego spotykaliśmy się wszędzie z dużym zainteresowaniem i życzliwością. Dotyczyło to również sił porządkowych, z którymi z konieczności mieliśmy wiele kontaktów. Do Bratysławy przyjechaliśmy nocą i nie zastanawiając się wiele rozbiliśmy namiot w miejskim parku. Rano koło namiotu spacerował milicjant. Jak się okazało, pilnował, by nikt nas nie okradł. W Rumunii zatrzymała nas drogówka i po sprawdzeniu dokumentów zaprosiła na piwo. Nie skończyło się na jednym, a potem długo jeszcze machali na pożegnanie. W Burgas zrobiono nam za darmo remont skrzyni biegów połączony z wymianą łożysk. Przykładów takich można by mnożyć wiele, ale takie to były dziwne czasy.
Lilka
W 1961 r. w Przemysłowym Instytucie Elektroniki – Oddział Wrocławski na Grabiszyńskiej (który po reorganizacji jako OW OBREP został w 1978 r. włączony w strukturę Politechniki Wrocławskiej) pojawiła się Maria Pawłów, zwana w gronie znajomych Lilką. Rozpoczęła tam pracę bezpośrednio po ukończeniu studiów i tak poznała się z Józiem. Początkowo nie zwracali na siebie uwagi. Lilka uprawiała z zamiłowaniem turystykę górską, podczas gdy Józio preferował spływy kajakowe i wędkowanie. Po kilku latach zaiskrzyło i to na tyle skutecznie, że w 1966 r. zawarli związek małżeński. Było to jedno z wielu udanych małżeństw „instytutowych”.
Po ślubie Lilka zmieniła swoje upodobania i zaczęła towarzyszyć Józiowi w wyprawach kajakowych, choć początkowo wymagało to od niej dużego samozaparcia. Nie lubiła też wędkowania i w tej kwestii pozostała do końca nieugięta. W towarzystwie zawsze wzajemnie na siebie gderali i utyskiwali, wszyscy jednak doskonale wiedzieli, że jest to tylko zasłona, za którą kryje się przywiązanie i prawdziwe uczucie. Niestety, nie mogli mieć dzieci, choć bardzo tego pragnęli. Z konieczności swoje uczucia macierzyńskie i ojcowskie przelali na siostrzeńców Lilki – Piotrka i Michała. Spędzali z nimi każde wakacje, a wujek Józio wcielał się wówczas w rolę ojca. Obaj chłopcy też zresztą za nim przepadali. Na wiele wypraw kajakowych i wędkarskich jeździliśmy razem. Dla moich dzieci Józio był zawsze wujkiem Józiem, a Lilka – ciocią Lilą. I tak pozostało nawet wówczas, gdy dzieci już dorosły i założyły własne rodziny.
Żukiem na fińskie jeziora
W latach siedemdziesiątych, w tzw. okresie gierkowskim, rozluźniono nieco gorset dewizowy i umożliwiono osobom wyjeżdżającym na Zachód wymianę niewielkiej ilości dewiz. Korzystając z tej możliwości zorganizowaliśmy w 1974 r. wspólną wyprawę na Wielkie Jeziora Fińskie. Józio wybrał się z Lilką, a ja – z żoną Irką i najstarszą córką Elżunią. Na wypożyczonego Żuka załadowaliśmy dwie składane łodzie żaglowe typu Mewa i popłynęliśmy promem do Helsinek.
Samochód zostawiliśmy na parkingu, nad brzegiem jeziora w rejonie Lahti. Zmontowaliśmy łódki i ruszyliśmy w dwutygodniowy rejs po okolicznych jeziorach. W pamięci pozostały wspomnienia białych nocy, majaczących gdzieś na horyzoncie brzegów jezior, fal nieustannie zalewających łódki oraz niewiarygodnych wprost ilości kozaków i prawdziwków na dzikich biwakach. Finowie nie zbierali grzybów uważając, że jedynie pieczarki są jadalne. Zajadaliśmy się więc grzybami, aż nam wkrótce zbrzydły.
Pewnego dnia przygodnie poznani Finowie zaprosili nas na lunch, po czym zaproponowali saunę. Trudno było odmówić, choć wiedzieliśmy, że sauny są tam koedukacyjne, a Finowie do zbyt pruderyjnych nie należą. Poszliśmy więc do sauny tak, jak nas Pan Bóg stworzył, ale przez dłuższy czas nie wiedzieliśmy co zrobić z oczyma. W końcu, mocno wygrzani i wypoceni, z ulgą wykąpaliśmy się w pobliskim jeziorze.
Do Polski wracaliśmy przez Szwecję. Granicę fińsko-szwedzką przekraczaliśmy w miejscowości Tornio, a tu niespodzianka. Na przejściu granicznym otwarty szlaban i ani żywego ducha. Po dłuższych poszukiwaniach znaleźliśmy w pobliskim budynku kogoś, kto wyglądem przypominał urzędnika służb granicznych i usiłowaliśmy go przekonać, aby wbił nam do paszportów stosowne pieczątki. Długo nie rozumiał o co chodzi, aż wreszcie popukał się w czoło i kazał nam natychmiast wynosić się do Szwecji. Do końca podróży obawialiśmy się, jak na brak pieczątek zareagują nasze służy graniczne.
Tuż za Sztokholmem zerwała się linka gazu tak niefortunnie, że nie mogliśmy usunąć usterki we własnym zakresie, a zapas cennych dewiz był już na wyczerpaniu. Trzeba było zdecydować się więc na prowizorkę. Koniec urwanej linki przymocowaliśmy do drutu, drut przeciągnęli do kabiny kierowcy, a koniec drutu wygięli w gustowną rączkę. Odtąd ręczne dozowanie gazu należało do obowiązków pasażera siedzącego obok kierowcy, i tak wróciliśmy do Polski.
Ryby i grzyby
W początkach lat sześćdziesiątych zaczęła się przygoda Józia z wędkarstwem. Oczywiście łowił już we wczesnej młodości, ale tak na serio bakcylem wędkarstwa zaraził go Bogdan Gołębiowski, zwany w kręgu znajomych Prezesem. Prezes był typem pasjonata i swoim pasjom oddawał się bez reszty, zarażając przy okazji innych. Jedną z tych pasji było wędkarstwo. Razem z Józiem penetrowali łowiska w okolicy Wrocławia, a latem wyjeżdżaliśmy całą paczką na spływy połączone z wędkowaniem. Przed ślubem Józio pływał kajakiem wspólnie z Prezesem, po ślubie zabierał Lilkę, a Prezes pływał z żoną lub z synem. Trwało to wiele lat i obfitowało w wiele sukcesów wędkarskich. Józio rywalizował z Prezesem, ale żadnemu z nich nie udało się nigdy zdobyć wyraźnej przewagi nad rywalem. Z upływem czasu obaj stosowali coraz bardziej wyrafinowany sprzęt, jednak ryb ubywało w akwenach i o sukces było coraz trudniej. Kontakty z Prezesem osłabły i powoli miejsce ryb zaczęły zajmować grzyby.
W drugiej połowie lat siedemdziesiątych zaczęli pojawiać się na wspólnych letnich biwakach Basia i Marek Ławińscy. Oboje byli znanymi wrocławskimi lekarzami, a Lilka przyjaźniła się  z Basią jeszcze w czasach szkolnych. Jeździliśmy już teraz wyłącznie na stacjonarne obozy, zakładane nad jeziorami dorzecza Drawy lub Obry. Marek rozpoczynał dopiero karierę wędkarską, a właściwy początkom tej kariery entuzjazm podtrzymywał gasnący już powoli entuzjazm Józia. Natomiast Lilka odświeżyła starą przyjaźń z Basią. Obie panie nie wędkowały, obie były kiedyś turystkami i preferowały wyprawy w głąb lasu. Teraz nakłaniały też do tego swoich mężów. Z czasem grzybobranie stawało się coraz ważniejszym punktem programu dnia. Józio był szczęściarzem. Nie wiem, jak to robił, ale zawsze w jego koszyku znaleźć można było najdorodniejsze okazy. Wiele lat później, kiedy przestaliśmy już wyjeżdżać na letnie obozy, Józio z Markiem urządzali jeszcze często wypady na grzyby do lasów w okolicach Wrocławia.
Złota rączka
Józio wybrał podczas studiów jako swoją specjalność urządzenia odbiorcze. Obok urządzeń nadawczych i miernictwa, była to wówczas jedna z trzech specjalności radiotechnicznych na Wydziale Łączności. Po studiach trafił jednak do instytutu o profilu technologicznym i przez cały okres swojej kariery zawodowej zajmował się głównie układami zasilania i automatyki urządzeń próżniowych. Miał sprawne ręce i zmysł techniczny. W okresie „peerelowskim” brakowało często części zamiennych, odpowiednich podzespołów i materiałów. Trzeba więc było improwizować, a tu Józio okazywał się niezastąpiony. Talenty te okazały się również bardzo przydatne później, gdy w wyniku przemian ustrojowych likwidowano wiele przedsiębiorstw, a wyprodukowany przez te przedsiębiorstwa sprzęt wciąż był eksploatowany. Z pomocy Józia korzystano więc często również wówczas, gdy przeszedł już na emeryturę.
Józio nigdy nie zabiegał o stanowiska kierownicze. Był człowiekiem niezwykle skromnym, lubił to, co robił, a dobrze wykonana praca inżynierska sprawiała mu satysfakcję. Współpracowników traktował zawsze z ogromną życzliwością, nigdy nie odmawiał im pomocy, chętnie dzieląc się swoją wiedzą i doświadczeniem. Nic też dziwnego, że był powszechnie lubiany i szanowany.
Fundacja
Niemałym zaskoczeniem dla wielu przyjaciół i współpracowników Józia był liczny udział w ceremonii pogrzebowej osób duchownych obu wyznań oraz znacznej liczby osób przybyłych z Niemiec. Mało kto wiedział bowiem, że Józio, obok działań związanych z życiem parafialnym, od lat działał również aktywnie w Dortmundzko-Wrocławskiej Fundacji Partnerstwa Międzyparafialnego imienia Świętej Jadwigi.
Formalnie Fundacja powołana została do życia we Wrocławiu aktem notarialnym z dnia w 14 czerwca 1991 r., ale jej korzenie sięgają czasów znacznie odleglejszych. Uważa się, że powołanie Fundacji zainspirowane zostało listem Episkopatu Polski, skierowanym w 1966 r. do niemieckiego Kościoła katolickiego, a znamiennym frazą: „Przebaczamy i prosimy o przebaczenie”. W tym też roku w RFN powstało koło zwane „Bensberger Kreis” skupiające świeckich i duchownych obu Kościołów: katolickiego i ewangelickiego, którzy chcieli włączyć się w nurt działań na rzecz pojednania polsko-niemieckiego. Nazwa koła wywodzi się od miejscowości, w której miało miejsce pierwsze spotkanie jego członków. W 1971 r. dortmundzcy członkowie tego koła nawiązali kontakty z przedstawicielami Klubu Inteligencji Katolickiej we Wrocławiu. Zaowocowało to cyklem wspólnych seminariów, które organizowano w latach 1973-1988 na przemian we Wrocławiu i w Dortmundzie oraz pomocą materialną organizowaną przez koło dortmundzkie podczas stanu wojennego. Współpracę tę wspierał aktywnie Tadeusz Mazowiecki, późniejszy premier III Rzeczpospolitej.
Fundacja została założona przez 31 parafii Kościoła rzymsko-katolickiego (10 parafii z Dortmundu i 21 parafii z Wrocławia), jedną parafię Kościoła Ewangelickiego z Dortmundu i jedną parafię Kościoła Ewangelicko-Augsburskiego z Wrocławia, a także przez Związek Rodzin Niemieckich Katolików i Wrocławskie Towarzystwo Opieki nad Więźniami. Do głównych celów Fundacji należy prowadzenie bezpośredniej i pośredniej działalności charytatywnej oraz tworzenie warunków do utrwalania więzi pomiędzy narodami niemieckim i polskim oraz społecznościami parafialnymi Dortmundu i Wrocławia.
Józio aktywnie uczestniczył w pracach organów Fundacji. W latach 1992 – 2000 był członkiem Prezydium Fundacji i pełnił obowiązki sekretarza, a w latach 2006 – 2012 wchodził w skład Rady Fundacji ze strony polskiej. Warto podkreślić, że od r. 2009 do chwili obecnej Prezydentem Fundacji jest ks. bp. Andrzej Siemieniewski, co tłumaczy jego obecność na uroczystości pogrzebowej.
Ostatnia droga
Tłum wysypywał się powoli z kaplicy, przed którą zaczął już formować się orszak pogrzebowy. Urna z prochami, duchowni, rodzina i długi, bardzo długi wąż uczestników. Gdzieniegdzie witano się dyskretnie wymieniając uwagi po polsku lub po niemiecku. Nad grobem ostatnie słowa pożegnania przekazane przez ks. Marcina Orawskiego z Wrocławia i ks. Axela Lutera z Berlina, a potem kondolencje przyjezdnych z Dortmundu. Uroczystość dobiegała końca, a my zaczęliśmy nagle uświadamiać sobie, że to już nasze ostatnie spotkanie z Józiem i że nieodwracalnie już straciliśmy dobrego przyjaciela.
Andrzej Hałas, Wrocław, 14 października 2013 r.