Rozmowa
z profesor Moniką Hardygórą z Wydziału Geoinżynierii, Górnictwa i
Geologii Politechniki Wrocławskiej, prezesem KGHM Cuprum Centrum
Badawczo-Rozwojowe*
Lucyna Róg: - Nadal mówią o pani profesor „Harda Góra”?Profesor Monika Hardygóra: - Szczerze? Nie wiem. Ale wiem, że w przeszłości mnie tak nazywano.
Zasłużenie?Zdarzały
się sytuacje, że musiałam twardo stać na swoim, jako szef coś
wyegzekwować czy podjąć trudną decyzję. Nie dało się tego uniknąć. Nie
jestem jednak typem osoby, która tworzy dystans do siebie, wręcz
przeciwnie. Zawsze przyjmowałam do pracy dużo młodych ludzi i starałam
się ich wspierać. To było i jest dla mnie ważne.
Pytam o to,
bo wiele kobiet na wysokich stanowiskach mówi, że musi pokazywać
wszystkim, że nie tylko są dobrymi szefami, ale i są lepsze od mężczyzn.
Lepsze, czyli bardziej wytrzymałe, twardsze, „męskie”.Nie
starałam się nigdy nic takiego udowadniać. W mojej branży nie ma zbyt
wielu kobiet, to prawda. Nie odczułam jednak do tej pory, żeby więcej
ode mnie wymagano, bo jestem kobietą.
Może to kwestia tego, że ciężko
pracowałam na to, żeby mieć ustabilizowaną pozycję? Nie zostałam
prorektorem nie mając habilitacji. Zrobiłam ją w dość młodym wieku,
potem stałam się szybko profesorem zwyczajnym i dopiero wtedy zajęłam
się rozwijaniem uczelni, wspieraniem młodych i innymi zadaniami na
stanowisku prorektorskim. Nie miałam i nie mam poczucia konieczności
pokazywania, że jako kobieta bardziej się staram. Staram się, bo jestem
osobą energiczną, która lubi wyzwania i kiedy się „dzieje”, a nie
dlatego, że coś komuś muszę udowadniać.
To jak jest z tym szklanym sufitem w Polsce?Robiłam
kiedyś badania na temat kobiet w nauce, w czym pomagały mi wrocławskie
uczelnie. Wyniki pokazały, że studentek mamy wprawdzie więcej niż
studentów, na doktoracie proporcje są podobne, ale już wśród doktorów
zatrudnionych na uczelni przeważają mężczyźni. Profesorami są natomiast
głównie panowie, a najgorzej jest wśród profesorów zwyczajnych.
Pamiętam, że kiedy przeprowadzałam badanie, panie profesor zwyczajne na
naszej uczelni mogłam policzyć na palcach jednej ręki.
Nie umiem
jednak powiedzieć, z czego to wynika. Może jest trochę tak, że skoro to
głównie mężczyźni są profesorami, to łatwiej jest im wspierać innych
mężczyzn? Nie wiem. Wiem tylko, że warto wspierać kobiety i sama to
robię. Przez jakiś czas zachęcałam kobiety, by nie bały się odważnych
kroków, czy to w programie ambasadorów kobiet, czy w ramach Kobiecanek,
czyli spotkań z aktywnymi paniami. Teraz brakuje mi już na to czasu.
Pracuję na dwa etaty, jestem w wielu komitetach, radach i organizacjach.
Wszystko to kosztuje mnie około 12-13 godzin pracy dziennie. Oddaję
więc pałeczkę młodszym. Czas, by mnie zastąpiły na takich spotkaniach.
Sama
w KGHM Cuprum CBR na stanowiskach kierowniczych zatrudniłam kilka pań.
Ale nie dlatego, że są kobietami. Po prostu były najlepsze.
W
wizytowniku nosi pani dwa rodzaje wizytówek – politechniczną i
KGHM-owską. Czuje się pani bardziej naukowcem czy jednak menedżerem ze
świata biznesu?Z tą politechniczną czuję się bardziej
związana, ale teraz zajmuję się już głównie zarządzaniem, pochłania mi
to najwięcej czasu.
Westchnęła pani, mówiąc o tym.Bo
muszę przyznać, że nie mam już zbyt wiele czasu na naukę, pisanie
artykułów, itd. Głównie recenzuję prace młodych ludzi, poprawiam,
podpowiadam. Już nie staję do maszyn i aparatury badawczej. Nie ma
kiedy... Ale mam nadzieję, że jeszcze poprowadzę dla studentów ćwiczenia
laboratoryjne, które uwielbiam. Chociaż, kto wie? Teraz te urządzenia
są tak zaawansowane, że może już nie dam rady?
Przeszła pani
prawie całą drogę kariery akademickiej – od adiunkta do prorektora, a
teraz łączy biznes z nauką. Lubi pani udowadniać, że nie ma rzeczy
niemożliwych?Bo nie ma! Wprawdzie pierwszą kobietą rektorem
nie udało mi się zostać, ale gdybym była z większego wydziału, to kto
wie? Przygotowania do wyborów i one same pomogły mi jednak w postawieniu
innego dużego kroku, czyli w zdecydowaniu się na pracę w KGHM Cuprum.
To wiązało się z dużą odpowiedzialnością. Tu już nie ma pań z kwestury,
które we wszystkim pomogą i jeszcze odpowiadają za każdy dokument. Tu
podpisuję się pod setkami papierów, odpowiadając za aktywa, niemały
budżet, działalność spółki i jej pracowników. Profesor też potrafi być
prezesem.
Skąd ta potrzeba działania w biznesie?Zawsze
stawiałam na eksperyment i dużą współpracę z przemysłem. Dlatego
robiłam staż w kopalni węgla brunatnego w Bełchatowie, a potem
wyjeżdżałam pracować na zagranicznych uczelniach, dla których wspólne
działania z przemysłem są oczywiste. Takiego nastawienia nauczył mnie
profesor Tadeusz Żur.
Często podkreśla pani, że był pani mentorem i dużo mu pani zawdzięcza.Był
niezwykłym nauczycielem. Pochodził z przemysłu, pracował w Poltegorze i
w Cuprum. Na uczelnię przyniósł więc ze sobą szerokie kontakty. Był
zresztą bardzo związany z górniczym środowiskiem, a dzięki temu my, jego
podopieczni, od doktoratu zawsze mieliśmy zlecenia i prowadziliśmy
badania. Biegle posługiwał się angielskim, niemieckim i rosyjskim, co w
tamtych czasach było rzadkością. Stąd miał też dużo prywatnych kontaktów
zagranicznych i porozsyłał wszystkich swoich doktorantów na staże w
całej Europie.
To był także człowiek o niesamowicie wysokiej kulturze
osobistej. Każdego dnia pokazywał nam, że mu na nas zależy.
Autentycznie cieszył się naszymi sukcesami. Kiedy się załamywaliśmy,
albo coś nam nie wychodziło, powtarzał: „jesteście najlepsi”, „i tak
jesteście wspaniali”. W ten sposób budował w nas poczucie wartości.
Każdego
dnia rankiem, nawet kiedy był dziekanem, przychodził do nas na herbatę i
poświęcał nam chociaż pół godziny. I nie przeszkadzało mu, że
siedzieliśmy w ósemkę w pokoju.
Nasze pierwsze artykuły wytrwale
poprawiał, poświęcając na to sporo swojego czasu, ale nigdy nie pozwolił
dopisać się do nich jako współautor. Mówił: „ja po to jestem
kierownikiem, żeby wam pomóc i żeby was nauczyć”. To był po prostu
człowiek wyjątkowy. Dzięki niemu porobiliśmy habilitacje jako
trzydziestokilkulatkowie, a krótko po czterdziestce zostaliśmy
profesorami. Niejako w ramach podziękowania postanowiliśmy kontynuować
konferencję, którą on zaczął. Najpierw były to Szkoły Jesienne
Transportu Kopalnianego, a potem Szkoły Naukowe Transportu
Przenośnikowego. Kiedy zmarł, nazwaliśmy je jego imieniem. To jedna z
najstarszych konferencji na naszej uczelni. Odbywa się co dwa lata od
1978 roku.
Habilitację robiła pani poza Politechniką Wrocławską, profesurę na jeszcze innej uczelni. Dlaczego?Byliśmy
młodym wydziałem i nie mieliśmy uprawnień do nadawania habilitacji. Na
postdoca wyjechałam do Republiki Federalnej Niemiec i tam sporo
publikowałam, więc mój szef zadecydował, że habilitację zrobię na
Akademii Górniczej we Freibergu. Kiedy nadszedł czas na profesurę, nadal
nie mogłam zrobić jej na naszym wydziale, więc wybór padł na krakowską
AGH. Stąd też, kiedy ostatnio przyjmowałam tytuł doktora honoris causa
Uniwersytetu w Petroszeni, podkreślałam, że czuję się absolwentką wielu
wydziałów, a teraz także członkinią ich społeczności.
Pracowała
pani naukowo m.in. na Uniwersytecie w Newcastle w Australii. Nie bała
się pani, że tak daleki i długi wyjazd sprawi, że w Polsce wypadnie pani
z obiegu?Najęłam się tam w ramach konkursu na stanowisko
badacza w projekcie przebudowy przeładunkowego portu węglowego. Moim
zadaniem była praca nad modernizacją systemu przenośników taśmowych. Czy
się bałam? Absolutnie nie. Każdy z moich wyjazdów nie tylko nie
przerwał mojej kariery zawodowej, ale jeszcze dodał jej rozpędu. Nie
jest tak, że jak znikniemy na rok, to wszyscy o nas tutaj zapomną i ktoś
od razu zajmie nasze miejsce. Przecież nie przenosimy się w pustkę,
tylko wracamy z nową energią, pomysłami i doświadczeniem. Dlatego zawsze
bardzo zachęcam studentów i doktorantów do wyjazdów.
Po powrocie z
Australii miałam dodatkowe atuty do awansu – nowe kontakty, możliwości
publikacji w zagranicznych periodykach, zaproszenia na międzynarodowe
konferencje i ogólne rozeznanie w środowisku naukowym. To jest zawsze
bardzo ważne, żeby taki wyjazd wykorzystać jak najlepiej. Kiedy byłam w
Australii, odwiedziłam wszystkie tamtejsze wydziały górnicze, chcąc je
poznać. Podobnie zrobiłam w Niemczech i to mi bardzo później pomogło.
Oczywiście po powrocie z takich dłuższych wyjazdów przez jakiś czas nie
miałam zleceń z przemysłu i konieczne było odnowienie kontaktów tutaj,
na miejscu. Ale to nie trwało długo, więc nie ma powodów do obaw. Trzeba
wyjeżdżać.
Nie miała pani pokusy, żeby zostawić Polskę i Politechnikę Wrocławską i robić karierę za granicą?Moi
najbliżsi przyjaciele mieszkają w Australii i często ich odwiedzam.
Zawsze powtarzam, że jeśli ktoś mnie wyrzuci, to pewnie wyjadę do
Australii. Ale póki tak się nie dzieje, stoję twardo na pozycji, że
Polska to dobre miejsce do życia, a dla mnie najlepsze. Uwielbiam
podróże i ciągle gdzieś mnie nosi, ale żeby tak na stałe? Absolutnie
nie.
Mimo że na zagranicznych uczelniach mogła mieć pani lepsze możliwości?U
nas też wiele można zdziałać, trzeba tylko chcieć. Ja sama zbudowałam
przecież od zera Laboratorium Transportu Taśmowego i udało mi się je
wyposażyć na naprawdę dobrym poziomie. Dziś jest akredytowane i
najlepsze w Polsce. Mamy unikatowe stanowiska, patenty, licencje, granty
stale dostajemy tytuły mistrzów techniki za wdrożenia. Można? Można.
Tylko trzeba w to włożyć serce i sporo zaangażowania.
Ale może na Zachodzie byłoby łatwiej.Mieliśmy,
jak wspominałam, świetnego szefa, a nasz zakład był bardzo zżyty.
Wiedzieliśmy, że wyjeżdżamy tylko po to, żeby zdobyć nową wiedzę,
kontakty i doświadczenie, a tu na miejscu to wykorzystamy i możemy
dzięki temu wiele osiągnąć. Każde z nas pojechało na postdoca – dwie
osoby do Holandii, dwie do Niemiec i po jednej do Kanady, Francji i
Wielkiej Brytanii. Tylko jedna osoba nie wróciła do Polski - kolega z
Kanady. To chyba pokazuje, że wcale nie mieliśmy tutaj dużo gorszych
warunków niż za granicą.
Praca w KGHM pozwala pani przybliżać Politechnikę do biznesu?Współpraca
między nimi trwa już od lat, ale i nam udało się dołożyć do tego swoje
cegiełki. Wciągnęliśmy pracowników uczelni i instytuty do wspólnych
projektów. Przyjmujemy na staże studentów. Powstają tu prace dyplomowe i
zatrudniamy absolwentów Politechniki. Zamówiliśmy też niestacjonarne
studia doktoranckie dla 16 pracowników KGHM Cuprum CBR i czterech z
KGHM. Zobaczyłam tu wielu młodych ludzi z potencjałem, dlatego byłam
zdeterminowana, żeby dać im szansę na doktorat. Przyznaliśmy im
niewielkie granty, by mieli pieniądze na badania czy wyjazdy na
konferencje. Kilka osób ma szansę obronić się w terminie czterech lat, a
to duże osiągnięcie, jeśli weźmie się pod uwagę, że to ludzie, którzy
pracują, mają rodziny, dzieci…
Siedzimy pod wielką mapą świata, pinezkami zaznaczyła pani odwiedzone państwa?Tak, w tej chwili jest ich 105.
Co w najbliższych planach?Zimowe
wakacje na Florydzie i rejs na Bahamy. Lubię Amerykę Środkową i
Południową i uwielbiam Afrykę, ale tam coraz trudniej jest wyjeżdżać.
Miałam odwiedzić Rwandę, Ugandę i Ruandę, żeby zobaczyć największe na
świecie skupisko goryli. Nie udało się ze względu na ebolę. Poprzednio
wybierałam się do Mali i akurat wtedy zaczęły się tam rozruchy. I tak mi
ciągle ta Afryka ucieka, a szkoda, bo stamtąd mam jedne z najlepszych
wspomnień. To tam byłam najwyżej i najniżej w życiu. Weszłam na
Kilimandżaro, szczyt o wysokości 5895 m n.p.m. i zjechałam do
najgłębszych kopalni złota (3900 m głębokości).
Jak znajduje pani czas na to, by godzić te wszystkie podróże z pracą naukową?Uczciwie
przyznaję, że zawsze wykorzystywałam urlop co do joty. A nawet prosiłam
o bezpłatny. Nie należę do tych profesorów, którzy mają zaległe urlopy
jeszcze z poprzedniego roku. Wyznaję zasadę, że można dobrze pracować,
jeśli się wcześniej bardzo dobrze wypocznie.
Wchodzenie na pięciotysięczniki to wypoczynek?Jeszcze
jaki! Przed Kilimandżaro zrobiłam trekking w Himalajach, do bazy pod
Everestem. Tam weszliśmy na trzy pięciotysięczniki. To był akurat koniec
mojego dziekaństwa i miałam czas, żeby solidnie się do tego
przygotować. Mieszkałam wtedy w siedmiopiętrowym budynku i codziennie
wbiegałam po schodach, żeby wyrobić sobie kondycję. I oczywiście dużo
trenowałam. Pojechałam do Czech i Słowacji, na Rysy, Krywań i kilka
innych szczytów. Na tydzień zaszyłam się na Szrenicy i robiłam długie
górskie wypady. Po Kilimandżaro pojechałam jeszcze do Boliwii, ale
tamtejszy pięciotysięcznik to już nie było żadne wyzwanie. Podjeżdża się
tam dość wysoko, więc zrobiliśmy to z marszu.
Z kim się pani wspina?Teraz
to już przeszłość. Kondycja nie pozwoliłaby mi dzisiaj na wspinaczkę
wysokogórską. Wprawdzie marzyła mi się jeszcze Aconcagua w Andach, ale
chyba już muszę sobie odpuścić. Zostały spacery po górach.
Wspinałam
się z ludźmi z Klubu Przewodników Sudeckich. Tylko na Kilimandżaro
pojechałam sama, bo nie mogłam znaleźć nikogo, kto by chciał ze mną
pojechać. Tam jednak i tak trzeba wynająć przewodnika i tragarza, bo to
park narodowy i trzeba przestrzegać obowiązujących tam przepisów. Na
miejscu dołączyłam do dwóch Holenderek i Kanadyjczyka.
Rodzina nie sprzeciwiała się samotnej wyprawie na najwyższą górę Afryki?Już
się przyzwyczaili, że jak coś sobie wymyślę, to nie odpuszczę, dopóki
tego nie zrealizuję. Poza tym Kilimandżaro nie jest takie trudne, jak
mogłoby się wydawać. Taka wyprawa to tylko kwestia wysokości, bo
technicznie nie stanowi wielkiego wyzwania. To w końcu tylko wejście na
wulkan.
Nurkowanie też nie jest wyzwaniem?W
zasadzie nie nurkowanie, a snookering. Zaczęło się od Australii, a potem
szukałam ciekawych raf koralowych w Egipcie, Kenii, Wenezueli, na
Karaibach i Belize, a także w Gwatemali i Ekwadorze, gdzie na wyspach
Galapagos fantastycznie pływa się nad żółwiami. Nurkowania nie
próbowałam, nie mam na to wystarczająco dobrych uszu i mój mąż się
sprzeciwił, bo tam trzeba się jednak liczyć z wysokimi ciśnieniami.
Czyli jednak można panią profesor przekonać. Mąż jest tak samo aktywny jak pani?Zawodowo
tak, przez wiele lat był dyrektorem przedsiębiorstwa. Pod względem
temperamentu jest jednak dużo spokojniejszy ode mnie. Zresztą musi! Inna
osoba by ze mną nie wytrzymała.
Rozmawiała Lucyna Róg* Profesor Monika Hardygóra
zajmuje się badaniami teoretycznymi i eksperymentalnymi w zakresie taśm
przenośnikowych i ich połączeń. Jest autorem lub współautorem ponad 220
prac, w tym dwóch książek i ponad 300 prac badawczych na potrzeby
przemysłu, głównie wydobywczego. Zorganizowała także i kieruje
Laboratorium Transportu Taśmowego, które jest laboratorium akredytowanym
PCA prowadzącym badania taśm przenośnikowych, połączeń taśm, gumy,
tkanin, mieszanek kauczukowych oraz tworzyw sztucznych. Na Politechnice
Wrocławskiej przeszła drogę wszystkich stopni kariery naukowej – od
doktoranta do profesora zwyczajnego oraz wszystkich stanowisk
akademickich – od kierownika zakładu i kierownika laboratorium, po
dyrektora instytutu, dziekana i prorektora. Przez 19 lat była też
członkiem senatu naszej uczelni.