Pomiń polecenia Wstążki
Przeskocz do głównej zawartości

Ludzie Politechniki

Drukuj

Profesor Hardygóra: - U nas też wiele można zdziałać, trzeba tylko chcieć

17.11.2014 | Aktualizacja: 04.12.2014 17:03

Profesor Monika Hardygóra pracuje na Wydziale Geoinżynierii, Górnictwa i Geologii Politechniki Wrocławskiej (fot. archiwum PWr)

Zawsze wykorzystywałam swój urlop co do joty, a nawet prosiłam o bezpłatny. Wyznaję zasadę, że można dobrze pracować, jeśli się wcześniej bardzo dobrze wypocznie – opowiada profesor Monika Hardygóra, która sukcesy naukowe połączyła z wyprawami na pięciotysięczniki


Rozmowa z profesor Moniką Hardygórą z Wydziału Geoinżynierii, Górnictwa i Geologii Politechniki Wrocławskiej, prezesem KGHM Cuprum Centrum Badawczo-Rozwojowe*
Lucyna Róg: - Nadal mówią o pani profesor „Harda Góra”?
Profesor Monika Hardygóra: - Szczerze? Nie wiem. Ale wiem, że w przeszłości mnie tak nazywano.
Zasłużenie?
Zdarzały się sytuacje, że musiałam twardo stać na swoim, jako szef coś wyegzekwować czy podjąć trudną decyzję. Nie dało się tego uniknąć. Nie jestem jednak typem osoby, która tworzy dystans do siebie, wręcz przeciwnie. Zawsze przyjmowałam do pracy dużo młodych ludzi i starałam się ich wspierać. To było i jest dla mnie ważne.
Pytam o to, bo wiele kobiet na wysokich stanowiskach mówi, że musi pokazywać wszystkim, że nie tylko są dobrymi szefami, ale i są lepsze od mężczyzn. Lepsze, czyli bardziej wytrzymałe, twardsze, „męskie”.
Nie starałam się nigdy nic takiego udowadniać. W mojej branży nie ma zbyt wielu kobiet, to prawda. Nie odczułam jednak do tej pory, żeby więcej ode mnie wymagano, bo jestem kobietą.
Może to kwestia tego, że ciężko pracowałam na to, żeby mieć ustabilizowaną pozycję? Nie zostałam prorektorem nie mając habilitacji. Zrobiłam ją w dość młodym wieku, potem stałam się szybko profesorem zwyczajnym i dopiero wtedy zajęłam się rozwijaniem uczelni, wspieraniem młodych i innymi zadaniami na stanowisku prorektorskim. Nie miałam i nie mam poczucia konieczności pokazywania, że jako kobieta bardziej się staram. Staram się, bo jestem osobą energiczną, która lubi wyzwania i kiedy się „dzieje”, a nie dlatego, że coś komuś muszę udowadniać.
To jak jest z tym szklanym sufitem w Polsce?
Robiłam kiedyś badania na temat kobiet w nauce, w czym pomagały mi wrocławskie uczelnie. Wyniki pokazały, że studentek mamy wprawdzie więcej niż studentów, na doktoracie proporcje są podobne, ale już wśród doktorów zatrudnionych na uczelni przeważają mężczyźni. Profesorami są natomiast głównie panowie, a najgorzej jest wśród profesorów zwyczajnych. Pamiętam, że kiedy przeprowadzałam badanie, panie profesor zwyczajne na naszej uczelni mogłam policzyć na palcach jednej ręki.
Nie umiem jednak powiedzieć, z czego to wynika. Może jest trochę tak, że skoro to głównie mężczyźni są profesorami, to łatwiej jest im wspierać innych mężczyzn? Nie wiem. Wiem tylko, że warto wspierać kobiety i sama to robię. Przez jakiś czas zachęcałam kobiety, by nie bały się odważnych kroków, czy to w programie ambasadorów kobiet, czy w ramach Kobiecanek, czyli spotkań z aktywnymi paniami. Teraz brakuje mi już na to czasu. Pracuję na dwa etaty, jestem w wielu komitetach, radach i organizacjach. Wszystko to kosztuje mnie około 12-13 godzin pracy dziennie. Oddaję więc pałeczkę młodszym. Czas, by mnie zastąpiły na takich spotkaniach.
Sama w KGHM Cuprum CBR na stanowiskach kierowniczych zatrudniłam kilka pań. Ale nie dlatego, że są kobietami. Po prostu były najlepsze.
W wizytowniku nosi pani dwa rodzaje wizytówek – politechniczną i KGHM-owską. Czuje się pani bardziej naukowcem czy jednak menedżerem ze świata biznesu?
Z tą politechniczną czuję się bardziej związana, ale teraz zajmuję się już głównie zarządzaniem, pochłania mi to najwięcej czasu.
Westchnęła pani, mówiąc o tym.
Bo muszę przyznać, że nie mam już zbyt wiele czasu na naukę, pisanie artykułów, itd. Głównie recenzuję prace młodych ludzi, poprawiam, podpowiadam. Już nie staję do maszyn i aparatury badawczej. Nie ma kiedy... Ale mam nadzieję, że jeszcze poprowadzę dla studentów ćwiczenia laboratoryjne, które uwielbiam. Chociaż, kto wie? Teraz te urządzenia są tak zaawansowane, że może już nie dam rady?
Przeszła pani prawie całą drogę kariery akademickiej – od adiunkta do prorektora, a teraz łączy biznes z nauką. Lubi pani udowadniać, że nie ma rzeczy niemożliwych?
Bo nie ma! Wprawdzie pierwszą kobietą rektorem nie udało mi się zostać, ale gdybym była z większego wydziału, to kto wie? Przygotowania do wyborów i one same pomogły mi jednak w postawieniu innego dużego kroku, czyli w zdecydowaniu się na pracę w KGHM Cuprum. To wiązało się z dużą odpowiedzialnością. Tu już nie ma pań z kwestury, które we wszystkim pomogą i jeszcze odpowiadają za każdy dokument. Tu podpisuję się pod setkami papierów, odpowiadając za aktywa, niemały budżet, działalność spółki i jej pracowników. Profesor też potrafi być prezesem.
Skąd ta potrzeba działania w biznesie?
Zawsze stawiałam na eksperyment i dużą współpracę z przemysłem. Dlatego robiłam staż w kopalni węgla brunatnego w Bełchatowie, a potem wyjeżdżałam pracować na zagranicznych uczelniach, dla których wspólne działania z przemysłem są oczywiste. Takiego nastawienia nauczył mnie profesor Tadeusz Żur.
Często podkreśla pani, że był pani mentorem i dużo mu pani zawdzięcza.
Był niezwykłym nauczycielem. Pochodził z przemysłu, pracował w Poltegorze i w Cuprum. Na uczelnię przyniósł więc ze sobą szerokie kontakty. Był zresztą bardzo związany z górniczym środowiskiem, a dzięki temu my, jego podopieczni, od doktoratu zawsze mieliśmy zlecenia i prowadziliśmy badania. Biegle posługiwał się angielskim, niemieckim i rosyjskim, co w tamtych czasach było rzadkością. Stąd miał też dużo prywatnych kontaktów zagranicznych i porozsyłał wszystkich swoich doktorantów na staże w całej Europie.
To był także człowiek o niesamowicie wysokiej kulturze osobistej. Każdego dnia pokazywał nam, że mu na nas zależy. Autentycznie cieszył się naszymi sukcesami. Kiedy się załamywaliśmy, albo coś nam nie wychodziło, powtarzał: „jesteście najlepsi”, „i tak jesteście wspaniali”. W ten sposób budował w nas poczucie wartości.
Każdego dnia rankiem, nawet kiedy był dziekanem, przychodził do nas na herbatę i poświęcał nam chociaż pół godziny. I nie przeszkadzało mu, że siedzieliśmy w ósemkę w pokoju.
Nasze pierwsze artykuły wytrwale poprawiał, poświęcając na to sporo swojego czasu, ale nigdy nie pozwolił dopisać się do nich jako współautor. Mówił: „ja po to jestem kierownikiem, żeby wam pomóc i żeby was nauczyć”. To był po prostu człowiek wyjątkowy. Dzięki niemu porobiliśmy habilitacje jako trzydziestokilkulatkowie, a krótko po czterdziestce zostaliśmy profesorami. Niejako w ramach podziękowania postanowiliśmy kontynuować konferencję, którą on zaczął. Najpierw były to Szkoły Jesienne Transportu Kopalnianego, a potem Szkoły Naukowe Transportu Przenośnikowego. Kiedy zmarł, nazwaliśmy je jego imieniem. To jedna z najstarszych konferencji na naszej uczelni. Odbywa się co dwa lata od 1978 roku.
Habilitację robiła pani poza Politechniką Wrocławską, profesurę na jeszcze innej uczelni. Dlaczego?
Byliśmy młodym wydziałem i nie mieliśmy uprawnień do nadawania habilitacji. Na postdoca wyjechałam do Republiki Federalnej Niemiec i tam sporo publikowałam, więc mój szef zadecydował, że habilitację zrobię na Akademii Górniczej we Freibergu. Kiedy nadszedł czas na profesurę, nadal nie mogłam zrobić jej na naszym wydziale, więc wybór padł na krakowską AGH. Stąd też, kiedy ostatnio przyjmowałam tytuł doktora honoris causa Uniwersytetu w Petroszeni, podkreślałam, że czuję się absolwentką wielu wydziałów, a teraz także członkinią ich społeczności.
Pracowała pani naukowo m.in. na Uniwersytecie w Newcastle w Australii. Nie bała się pani, że tak daleki i długi wyjazd sprawi, że w Polsce wypadnie pani z obiegu?
Najęłam się tam w ramach konkursu na stanowisko badacza w projekcie przebudowy przeładunkowego portu węglowego. Moim zadaniem była praca nad modernizacją systemu przenośników taśmowych. Czy się bałam? Absolutnie nie. Każdy z moich wyjazdów nie tylko nie przerwał mojej kariery zawodowej, ale jeszcze dodał jej rozpędu. Nie jest tak, że jak znikniemy na rok, to wszyscy o nas tutaj zapomną i ktoś od razu zajmie nasze miejsce. Przecież nie przenosimy się w pustkę, tylko wracamy z nową energią, pomysłami i doświadczeniem. Dlatego zawsze bardzo zachęcam studentów i doktorantów do wyjazdów.
Po powrocie z Australii miałam dodatkowe atuty do awansu – nowe kontakty, możliwości publikacji w zagranicznych periodykach, zaproszenia na międzynarodowe konferencje i ogólne rozeznanie w środowisku naukowym. To jest zawsze bardzo ważne, żeby taki wyjazd wykorzystać jak najlepiej. Kiedy byłam w Australii, odwiedziłam wszystkie tamtejsze wydziały górnicze, chcąc je poznać. Podobnie zrobiłam w Niemczech i to mi bardzo później pomogło. Oczywiście po powrocie z takich dłuższych wyjazdów przez jakiś czas nie miałam zleceń z przemysłu i konieczne było odnowienie kontaktów tutaj, na miejscu. Ale to nie trwało długo, więc nie ma powodów do obaw. Trzeba wyjeżdżać.
Nie miała pani pokusy, żeby zostawić Polskę i Politechnikę Wrocławską i robić karierę za granicą?
Moi najbliżsi przyjaciele mieszkają w Australii i często ich odwiedzam. Zawsze powtarzam, że jeśli ktoś mnie wyrzuci, to pewnie wyjadę do Australii. Ale póki tak się nie dzieje, stoję twardo na pozycji, że Polska to dobre miejsce do życia, a dla mnie najlepsze. Uwielbiam podróże i ciągle gdzieś mnie nosi, ale żeby tak na stałe? Absolutnie nie.
Mimo że na zagranicznych uczelniach mogła mieć pani lepsze możliwości?
U nas też wiele można zdziałać, trzeba tylko chcieć. Ja sama zbudowałam przecież od zera Laboratorium Transportu Taśmowego i udało mi się je wyposażyć na naprawdę dobrym poziomie. Dziś jest akredytowane i najlepsze w Polsce. Mamy unikatowe stanowiska, patenty, licencje, granty stale dostajemy tytuły mistrzów techniki za wdrożenia. Można? Można. Tylko trzeba w to włożyć serce i sporo zaangażowania.
Ale może na Zachodzie byłoby łatwiej.
Mieliśmy, jak wspominałam, świetnego szefa, a nasz zakład był bardzo zżyty. Wiedzieliśmy, że wyjeżdżamy tylko po to, żeby zdobyć nową wiedzę, kontakty i doświadczenie, a tu na miejscu to wykorzystamy i możemy dzięki temu wiele osiągnąć. Każde z nas pojechało na postdoca – dwie osoby do Holandii, dwie do Niemiec i po jednej do Kanady, Francji i Wielkiej Brytanii. Tylko jedna osoba nie wróciła do Polski - kolega z Kanady. To chyba pokazuje, że wcale nie mieliśmy tutaj dużo gorszych warunków niż za granicą.  
Praca w KGHM pozwala pani przybliżać Politechnikę do biznesu?
Współpraca między nimi trwa już od lat, ale i nam udało się dołożyć do tego swoje cegiełki. Wciągnęliśmy pracowników uczelni i instytuty do wspólnych projektów. Przyjmujemy na staże studentów. Powstają tu prace dyplomowe i zatrudniamy absolwentów Politechniki. Zamówiliśmy też niestacjonarne studia doktoranckie dla 16 pracowników KGHM Cuprum CBR i czterech z KGHM. Zobaczyłam tu wielu młodych ludzi z potencjałem, dlatego byłam zdeterminowana, żeby dać im szansę na doktorat. Przyznaliśmy im niewielkie granty, by mieli pieniądze na badania czy wyjazdy na konferencje. Kilka osób ma szansę obronić się w terminie czterech lat, a to duże osiągnięcie, jeśli weźmie się pod uwagę, że to ludzie, którzy pracują, mają rodziny, dzieci…
Siedzimy pod wielką mapą świata, pinezkami zaznaczyła pani odwiedzone państwa?
Tak, w tej chwili jest ich 105.
Co w najbliższych planach?
Zimowe wakacje na Florydzie i rejs na  Bahamy. Lubię Amerykę Środkową i Południową i uwielbiam Afrykę, ale tam coraz trudniej jest wyjeżdżać. Miałam odwiedzić Rwandę, Ugandę i Ruandę, żeby zobaczyć największe na świecie skupisko goryli. Nie udało się ze względu na ebolę. Poprzednio wybierałam się do Mali i akurat wtedy zaczęły się tam rozruchy. I tak mi ciągle ta Afryka ucieka, a szkoda, bo stamtąd mam jedne z najlepszych wspomnień. To tam byłam najwyżej i najniżej w życiu. Weszłam na Kilimandżaro, szczyt o wysokości 5895 m n.p.m. i zjechałam do najgłębszych kopalni złota (3900 m głębokości).
Jak znajduje pani czas na to, by godzić te wszystkie podróże z pracą naukową?
Uczciwie przyznaję, że zawsze wykorzystywałam urlop co do joty. A nawet prosiłam o bezpłatny. Nie należę do tych profesorów, którzy mają zaległe urlopy jeszcze z poprzedniego roku. Wyznaję zasadę, że można dobrze pracować, jeśli się wcześniej bardzo dobrze wypocznie.
Wchodzenie na pięciotysięczniki to wypoczynek?
Jeszcze jaki! Przed Kilimandżaro zrobiłam trekking w Himalajach, do bazy pod Everestem. Tam weszliśmy na trzy pięciotysięczniki. To był akurat koniec mojego dziekaństwa i miałam czas, żeby solidnie się do tego przygotować. Mieszkałam wtedy w siedmiopiętrowym budynku i codziennie wbiegałam po schodach, żeby wyrobić sobie kondycję. I oczywiście dużo trenowałam. Pojechałam do Czech i Słowacji, na Rysy, Krywań i kilka innych szczytów. Na tydzień zaszyłam się na Szrenicy  i robiłam długie górskie wypady. Po Kilimandżaro pojechałam jeszcze do Boliwii, ale tamtejszy pięciotysięcznik to już nie było żadne wyzwanie. Podjeżdża się tam dość wysoko, więc zrobiliśmy to z marszu.
Z kim się pani wspina?
Teraz to już przeszłość. Kondycja nie pozwoliłaby mi dzisiaj na wspinaczkę wysokogórską. Wprawdzie marzyła mi się jeszcze Aconcagua w Andach, ale chyba już muszę sobie odpuścić. Zostały spacery po górach.
Wspinałam się z ludźmi z Klubu Przewodników Sudeckich. Tylko na Kilimandżaro pojechałam sama, bo nie mogłam znaleźć nikogo, kto by chciał ze mną pojechać. Tam jednak i tak trzeba wynająć przewodnika i tragarza, bo to park narodowy i trzeba przestrzegać obowiązujących tam przepisów. Na miejscu dołączyłam do dwóch Holenderek i Kanadyjczyka.
Rodzina nie sprzeciwiała się samotnej wyprawie na najwyższą górę Afryki?
Już się przyzwyczaili, że jak coś sobie wymyślę, to nie odpuszczę, dopóki tego nie zrealizuję. Poza tym Kilimandżaro nie jest takie trudne, jak mogłoby się wydawać. Taka wyprawa to tylko kwestia wysokości, bo technicznie nie stanowi wielkiego wyzwania. To w końcu tylko wejście na wulkan.
Nurkowanie też nie jest wyzwaniem?
W zasadzie nie nurkowanie, a snookering. Zaczęło się od Australii, a potem szukałam ciekawych raf koralowych w Egipcie, Kenii, Wenezueli, na Karaibach i Belize, a także w Gwatemali i Ekwadorze, gdzie na wyspach Galapagos fantastycznie pływa się nad żółwiami. Nurkowania nie próbowałam, nie mam na to wystarczająco dobrych uszu i mój mąż się sprzeciwił, bo tam trzeba się jednak liczyć z wysokimi ciśnieniami.
Czyli jednak można panią profesor przekonać. Mąż jest tak samo aktywny jak pani?
Zawodowo tak, przez wiele lat był dyrektorem przedsiębiorstwa. Pod względem temperamentu jest jednak dużo spokojniejszy ode mnie. Zresztą musi! Inna osoba by ze mną nie wytrzymała.
Rozmawiała Lucyna Róg
* Profesor Monika Hardygóra zajmuje się badaniami teoretycznymi i eksperymentalnymi w zakresie taśm przenośnikowych i ich połączeń. Jest autorem lub współautorem ponad 220 prac, w tym dwóch książek i ponad 300 prac badawczych na potrzeby przemysłu, głównie wydobywczego. Zorganizowała także i kieruje Laboratorium Transportu Taśmowego, które jest laboratorium akredytowanym PCA prowadzącym badania taśm przenośnikowych, połączeń taśm, gumy, tkanin, mieszanek kauczukowych oraz tworzyw sztucznych. Na Politechnice Wrocławskiej przeszła drogę wszystkich stopni kariery naukowej – od doktoranta do profesora zwyczajnego oraz wszystkich stanowisk akademickich – od kierownika zakładu i kierownika laboratorium, po dyrektora instytutu, dziekana i prorektora. Przez 19 lat była też członkiem senatu naszej uczelni.