Pomiń polecenia Wstążki
Przeskocz do głównej zawartości

Ludzie Politechniki

Drukuj

Dobry czas dla cohousingu

06.08.2014 | Aktualizacja: 03.09.2014 16:36

Dawid Cieślik jest doktorantem na Wydziale Architektury Politechniki Wrocławskiej (fot. Aneta Augustyn)

Cohousing to codzienne posiłki i rozmowy, cotygodniowe zebrania, wzajemna bezpłatna pomoc. Zdrowe relacje sąsiedzkie, odmienne od tego, co obserwujemy w blokach, gdzie ludzie żyją latami, a nie wiedzą, kto mieszka za ścianą – mówi Dawid Cieślik, architekt z Politechniki Wrocławskiej

Aneta Augustyn: - Podobno we Wrocławiu są już chętni do cohousingu?
Dawid Cieślik: - Jest już pięć grup zainteresowanych osób, w różnym wieku. Dwie grupy prowadzę, pomagam pozostałym. Mamy wyznaczone działki, ale to na razie wstępny etap. Są jeszcze chętni w kilku innych miastach. Brakuje tylko odważnego, żeby przetrzeć szlak. Nie jest łatwo być pierwszym, zwłaszcza że Polacy nie mają w tym doświadczenia.
Ani nie znają pojęcia. Mało kto kojarzy, że community housing to wspólnota mieszkaniowa rządząca się własnymi regułami. Był pan w takiej?
Byłem w kilku cohousingach w Europie i każdy mnie zadziwiał, każdy był inny. Największe wrażenie zrobiła na mnie wspólnota Ibsgarden w Roskilde, która istnieje od trzydziestu lat. Rozmawiałem z jej założycielami, są około siedemdziesiątki. Wszyscy żyją w dwukondygnacyjnym budynku na planie litery U, w którym są 24 mieszkania. Obok stoi dom wspólnoty, z wygodną kuchnią i jadalnią. Wszyscy spotykają się tam pięć razy w tygodniu na wspólnych obiadokolacjach, za każdym razem gotuje inna para. Nikt nie przywiązuje się do jednego miejsca, jest stała rotacja miejsc – po to, żeby być w kontakcie ze wszystkimi. Każdy ma swój ogródek, ale jest też wspólny ogród warzywny, wspólnie uprawiany. Wspólnie, hurtowo kupują żywność, wspólnie zarządzają i sprzątają.
Najważniejsze miejsce w takiej wspólnocie?
Tablica informacyjna, umieszczona przy głównym wejściu. Z listą mieszkańców, gdzie przy każdym nazwisku jest napisane, co kto potrafi i czym się może nieodpłatnie podzielić. Jerzy jest hydraulikiem, Zofia zna się na księgowości, Anna robi świetne przetwory – tym wszystkim można się wymieniać. Na tablicy są też informacje, co słychać, kiedy głosowanie, co trzeba opłacić, co będzie na kolację.
Trochę jak kartki, które zostawia się bliskim na lodówce.
Bo cohousing funkcjonuje trochę jak rodzina, z dużą dawką zaufania i bezpieczeństwa. Kiedy wszedłem na centralny plac, poczułem się jak intruz w czyimś domu: tu leżała otwarta książka, tam zabawki, czyjś sweter… Nikt niczego nie chowa, nie zamyka. Bardzo szybko poczułem się jak w rodzinie, pełnej różnych osobowości, bez uprzedzeń religijnych czy politycznych.
Różnorodność mieszkańców jest jedną z cech cohousingu.
Miksofilia to zasada mieszania osób z różnych typów rodzin (małżeństw bezdzietnych i z dziećmi, rodzin niepełnych, singli, seniorów), prowadzących różne style życia. Ważne jest, żeby to nie była homogeniczna wspólnota, typu dom naukowca czy osiedle sportowców. Wartością cohousingu jest to, że obok siebie żyją ludzie w różnym wieku, o różnym statusie materialnym, odmiennych zainteresowaniach. To jest bogactwo, z którego można czerpać: uczyć się od siebie, dzielić doświadczeniem, umiejętnościami, poglądami. Starsi mogą doglądać maluchy i pielęgnować ogród, osoby w średnim wieku zajmują się zakupami, sprawami technicznymi. Tworzenie wspólnot przeciwdziała wykluczeniu z życia społecznego osób starszych i samotnych.
Jak powstaje taka wspólnota?
Najpierw są ludzie, potem mury. Zawiązuje się grupa, która decyduje się być jednocześnie razem i osobno. Razem, bo na każde kilka metrów prywatności przypada kilkanaście metrów wspólnej przestrzeni. Ustalają, jak chcą mieszkać: czy to będzie jeden budynek, kamienica, szeregówka, kilka domków, gospodarstwo rolne. Każdy wykłada oszczędności, kontaktują się z architektem, z którym ustalają projekt. Grupa jest obecna na każdym etapie inwestycji, nie przychodzi na gotowe.
Budynek stoi, co dalej?
Ludzie wprowadzają się i ustalają reguły. Najważniejsza to szacunek dla drugiego człowieka. Żyjemy we wspólnocie, ale szanujemy prywatność i potrzeby sąsiada. Przestrzeń dzieli się na ogólnodostępną i prywatną. Ustala się zasady korzystania z przestrzeni wspólnych oraz to, kto będzie odpowiadał za sprawy techniczne, kto za księgowość, kto zajmie się organizacją zakupów. Wspólnie decyduje się o inwestycjach, na przykład o tym, czy zamontować baterie słoneczne. Jeśli coś się zepsuje, zleca się naprawę firmie, ale to grupa decyduje, kogo wybrać. Wiele problemów można rozwiązywać skuteczniej w grupie.
W Hiszpanii grupa 60-latków zbudowała swój Trabensol: powiedzieli, że nie chcą na starość wegetacji w przytułku ani niczyjej łaski. Stworzyli osiedle z ogrodem, alejkami, rano razem się gimnastykują, wieczorami śpiewają w chórze. 
W Leeds powstała wspólnota Lilac: 43 osoby mieszkają w domach jednorodzinnych i mieszkaniach oraz domu wspólnotowym. Mają wspólną kuchnię z jadalnią i miejsce do grillowania. Dwa razy w tygodniu organizuje się kolacje dla wszystkich - lokatorzy gotują według grafiku. Co dwa miesiące są spotkania organizacyjne oraz podsumowanie działalności. Na co dzień umawiają się na spacery, oglądanie telewizji, prace w ogrodzie, wyjście do pubu. Wszyscy uznali, że ważna jest redukcja emisji dwutlenku węgla i udało się to osiągnąć. Zdecydowali się postawić budynki pasywne wykonane w technologii „strawable”, ze słomy i gliny na konstrukcji drewnianej oraz zrezygnowali z ogrzewania jakimkolwiek paliwem.
Ludzie przekonują się do bycia razem głównie ze względu na poczucie bezpieczeństwa, bo wspólnota doskonale to zapewnia. Nie ma kradzieży, nie zamyka się mieszkania na klucz. Jest poczucie, że inni zawsze są obok, że nic złego się nie wydarzy. Ludzie otaczają się ciepłem sąsiedzkim, zaufaniem i dobrymi intencjami. Trzeba zainwestować nie tylko pieniądze, ale przede wszystkim własny czas i energię. Dzięki temu żyje się przyjaźniej, bezpieczniej.
I taniej?
Zdecydowanie, bo mieszkańcy wspólnoty nie płacą deweloperowi, który potrafi brać nawet 50-procentową marżę. Jako grupa mogą wynegocjować lepsze kredyty i ceny materiałów budowlanych. Nie płacą zarządcy, bo jest nim sama grupa. Kupują jedzenie hurtowo, a więc taniej – w jednym z duńskich cohousingów „obiad wspólnotowy” kosztuje tyle, co lód na patyku. Wiele usług można świadczyć nieodpłatnie we własnym kręgu: ludzie dzielą się umiejętnościami i na przykład odpadają koszty stolarza, hydraulika. Czasem montują zbiorniki na wodę, pompy ciepła, małe oczyszczalnie ścieków, to też obniża koszty.
Jeśli umiera jeden z mieszkańców…
… wówczas dziedziczą jego dzieci. Bywa, że wspólnota odkupuje od nich lokal, jeśli nie są zainteresowane i sprzedaje kolejkowiczom. Bo do cohousingu zwykle są kolejki. Jednak to wspólnota decyduje, czy dana osoba może do nich dołączyć. Zdarza się, że ktoś opuszcza mieszkanie z powodu różnych okoliczności, na przykład wyjazdu na długi kontrakt albo w związku z edukacją dzieci. Jednak nawet ci, którzy chwilowo opuszczają to miejsce, deklarują powrót na starość. Są nawet cohousingi wyłącznie senioralne, na przykład Fardknappen w Sztokholmie. To budynek wielorodzinny w ścisłej tkance zabudowy, blisko centrum miasta, z własnym ogrodem i tarasem. Mają wspólną jadalnię, bibliotekę z internetem, salę kominkową, saunę, pokój masażu, salę do jogi, rowerownię i warsztat tkacki, na którym jedna z mieszkanek uczy tkania kilimów. Na tarasie stoją ule – to miejska inicjatywa; chodzi o to, żeby pszczoły, których jest coraz mniej, nie uciekały z miasta. Miód jest i dla magistratu, i dla seniorów.
Jeden z mieszkańców duńskiej wspólnoty mówi, że w piątkowy wieczór przejście z parkingu do domu zajmuje mu 45 minut i dwa piwa.
Dzięki wspólnym przestrzeniom i ścieżkom nie da się uniknąć kontaktu z innymi. Cohousing to codzienne posiłki i rozmowy, cotygodniowe zebrania, wzajemna bezpłatna pomoc.
Zdrowe relacje sąsiedzkie, odmienne od tego, co obserwujemy w blokach, gdzie ludzie żyją latami, a nie wiedzą, kto mieszka za ścianą. Brakuje tam wspólnych przestrzeni, nie ma miejsca na życie sąsiedzkie. Nie ma poczucia bezpieczeństwa, to złudzenie, że kamery i płoty nam je zapewnią. Niedobry jest ruch kołowy między budynkami, bo dzieciaki nie mogą tam biegać czy grać w klasy. Generalnie w blokowiskach mamy mały wpływ na to, co nas otacza. Tymczasem to nie ja powinienem dopasować się do murów, tylko mury do mnie. Na tym polegają cohousingi.
Kiedy pojawiły się pierwsze?
Kiedy po drugiej wojnie światowej odbudowywano europejskie miasta, ludzie łączyli się naturalnie, tworząc wspólnoty. Na Zachodzie budownictwo wspólnotowe powstawało oddolnie, samodzielnie. W Polsce spółdzielnie mieszkaniowe były odgórne, skrzywione przez komunizm, ludzie nie utożsamiali się z nimi.
Wspólne, czyli niczyje.
Właśnie. Tymczasem chodzi o zaangażowanie i odpowiedzialność. Pojęcie „cohousing” po raz pierwszy wprowadzili socjolodzy w latach 70., to są lata, kiedy ta forma bytowania rozwija się coraz mocnej. Dziś jest ich około półtora tysiąca w Europie i stają się coraz bardziej popularne.
Byłem niedawno we wspólnocie w Kopenhadze. Dwieście osób mieszka tam w domach szeregowych podzielonych na segmenty dla 70 rodzin. Szeregówki są ustawione po obwodzie prostokąta, z wewnętrznym zielonym dziedzińcem. W części wspólnej przy wejściu jest szatnia, gdzie każdy ma swoją szafkę z wieszakiem i miejscem na buty. Sąsiedzi zostawiają sobie czasem pod kapciami karteczki z informacjami. W części wspólnej jest także świetnie wyposażona kuchnia, łącznie z piecami do chleba, duża sala na koncerty, wesela i inne imprezy, kącik zabaw dla dzieci, sala ze sprzętem sportowym i wypożyczalnia DVD. Każdy przyniósł kilka płyt i powstał pokaźny zbiór. Jak ktoś ma ochotę, bierze z regału, potem zwraca. Jest też część dla majsterkowiczów i maszyny do szycia z rozmaitymi akcesoriami pasmanteryjnymi. Jest sala kinowa, jeden z mieszkańców pełni rolę operatora. I kawiarnia, w której zawsze jest składkowe ciasto, piwo, wino. Mieszkańcy opowiadali mi, że kiedyś wprowadziła się tam rodzina z małym chłopcem, który nagle zaczął znikać z placu zabaw na dłuższy czas. Nie chciał opowiedzieć, gdzie bywał. Potem okazało się, że chodził do starszej pani i razem piekli ciasteczka. Chodził do niej zawsze ze swoim stołeczkiem i to jest kwintesencja cohousingu: być z innymi, ale zachowując coś własnego, prywatnego.
Oprócz cohousingów popularne stają się ekowioski. Czym się różnią?
To wspólnoty, osiedla, które wcale nie muszą być na wsi i których mieszkańcy stawiają przede wszystkim na życie w zgodzie z naturą. Mają odnawialne źródła energii, baterie słoneczne, pompy ciepła, ekożywność z własnego ogrodu, ograniczają emisję dwutlenku węgla, zakładają własne oczyszczalnie ścieków.
Prowadzi pan pracownię projektową Stripedhouse, która oferuje tę usługę, próbuje pan przekonywać Polaków do couhousingu. To możliwe w narodzie, który nie jest specjalnie społecznikowski, a ze wspólnot uznaje głównie własną rodzinę? 
Uważam, że jest dobry czas na promowanie tej idei, bo powstaje coraz więcej fundacji, organizacji pozarządowych. Duch społecznikowski odradza się. Na razie moja pracownia architektoniczna jest jedyną w Polsce, która oferuje cohousing. Próbuję pogodzić biznes z potrzebami nowoczesnego społeczeństwa.
Są zainteresowani?
Tak, coraz więcej osób. Są zalążki, kilkanaście grup we Wrocławiu, Poznaniu, Trójmieście, Szczecinie, Krakowie, Białymstoku, Częstochowie i Warszawie.

Czego się boją?
Zawsze jest lęk przed byciem pierwszym, obawy związane np. z finansowaniem, dziedziczeniem. W Polsce to absolutna nowość i trzeba przygotować odpowiednią formę prawną dla grupy, doprecyzować przepisy prawa spółdzielczego, kodeksu cywilnego, prawa spółek. Tak żeby wspólnota bez problemów mogła decydować o własności, o inwestycjach. Wspólnie z prawnikiem opracowaliśmy model przystosowany do naszych warunków. Bardziej elastyczny od kanonu: wspólnota, która nie ma wystarczającego zaplecza finansowego, nie wykłada całej kwoty, tylko korzysta także ze wsparcia zewnętrznego inwestora, np. banku. Są już firmy zainteresowane taką współpracą. Zabezpieczamy to rozwiązanie prawnie także na wypadek, gdyby część osób wycofała się w trakcie inwestycji – tak żeby nie obarczać pozostałych. Jestem pewien, że pierwszy polski cohousing powstanie w niedługiej przyszłości, to kwestia czasu.
Podobno opracowując projekty współpracuje pan z socjologiem.
Tak, zawsze projektuję z pomocą socjologa. To on jest pośrednikiem na linii architekt – klient. Jeśli na przykład małżeństwo z dzieckiem decyduje się na duży dom, wspólnie analizujemy profil rodziny, jej potrzeby dotyczące m.in. przestrzeni, kształt budynku, sąsiedztwo. Socjolog jest wręcz niezbędny przy tworzeniu cohousingu, bo to przecież rodzaj eksperymentu społecznego.
Skąd wzięło się zainteresowanie tą ideą?
Jeszcze na studiach wymyśliłem projekt, który miał cechy cohousingu, choć wtedy nie miałem pojęcia, że istnieje takie zjawisko. To był budynek wielorodzinny z możliwością dobudowania kolejnych segmentów. Z centralnym placem skupiającym życie mieszkańców, z parkingiem ukrytym pod ziemią, żeby było więcej przestrzeni życiowej. Były tam różne rodzaje mieszkań, dla samotnych, rodzin z dziećmi, osób starszych - o różnej powierzchni, różnie zaaranżowane. Była wspólna pralnia, kawiarenka internetowa, przedszkole, ścieżka dla osób z psami. Okna kuchni i jadalni, czyli tych miejsc, w których spędzamy najwięcej czasu wychodziły na część wspólną. Dzięki temu dzieci są pod okiem nie tylko naszym, ale i sąsiadów. To tzw. „security by design”, poczucie bezpieczeństwa zbudowane nie poprzez zamianę domu w warownię z kratami, domofonem, portierem, tylko poprzez odpowiednią architekturę i system sąsiedzkiej współpracy.
Projekt spodobał się?
Niestety, nie zyskał uznania u mojego profesora. Ledwie dostałem zaliczenie. Zacząłem jednak drążyć temat i okazało się, że Europie Zachodniej, Stanach Zjednoczonych, Kanadzie, Japonii, Australii cohousing jest popularny.  
Próbuje pan go wprowadzić we własnym życiu?
Mieszkam w dużym domu, którego część wynajmuję. Zawsze jest tam kilka osób z zewnątrz, które z racji przebywania w tej samej przestrzeni zaczynają tworzyć wspólnotę. Mamy wspólną część wypoczynkową, taras wychodzący do ogrodu, siłownię. Czasem razem gotujemy, pieczemy chleb. Oczywiście nie jest to cohousing, ale daje pewne wyobrażenie. Chciałem na własnej skórze przekonać się, jakie problemy może generować bycie w grupie. To zawsze jest mieszanka różnych osobowości, potrzeb, oczekiwań. Mieszanka, która może być wybuchowa. U mnie też nie każdy chce się angażować w tym samym stopniu, różnie bywa. Grupa to zawsze kompromisy. Nadal jednak przyjaźnię się z kilkoma osobami, które ze mną mieszkały. Jestem przekonany, że bycie razem – przy zachowaniu własnej odrębności – to najlepszy model bytowania.   
rozmawiała Aneta Augustyn
Dawid Cieślik – architekt, doktorant na Wydziale Architektury Politechniki Wrocławskiej, gdzie prowadzi kurs cohousingu. Działacz społeczny, współpracuje z organizacjami pozarządowymi. Prowadzi pracownię projektową, jedyną w Polsce, która oferuje cohousing. Czeka na obronę doktoratu „Cohousing w świetle wykorzystania elementów zrównoważonego rozwoju”.