Cohousing to codzienne
posiłki i rozmowy, cotygodniowe zebrania, wzajemna bezpłatna pomoc.
Zdrowe relacje sąsiedzkie, odmienne od tego, co obserwujemy w blokach,
gdzie ludzie żyją latami, a nie wiedzą, kto mieszka za ścianą – mówi
Dawid Cieślik, architekt z Politechniki Wrocławskiej
Aneta Augustyn: - Podobno we Wrocławiu są już chętni do cohousingu? Dawid
Cieślik: - Jest już pięć grup zainteresowanych osób, w różnym wieku.
Dwie grupy prowadzę, pomagam pozostałym. Mamy wyznaczone działki, ale to
na razie wstępny etap. Są jeszcze chętni w kilku innych miastach.
Brakuje tylko odważnego, żeby przetrzeć szlak. Nie jest łatwo być
pierwszym, zwłaszcza że Polacy nie mają w tym doświadczenia. Ani
nie znają pojęcia. Mało kto kojarzy, że community housing to wspólnota
mieszkaniowa rządząca się własnymi regułami. Był pan w takiej? Byłem
w kilku cohousingach w Europie i każdy mnie zadziwiał, każdy był inny.
Największe wrażenie zrobiła na mnie wspólnota Ibsgarden w Roskilde,
która istnieje od trzydziestu lat. Rozmawiałem z jej założycielami, są
około siedemdziesiątki. Wszyscy żyją w dwukondygnacyjnym budynku na
planie litery U, w którym są 24 mieszkania. Obok stoi dom wspólnoty, z
wygodną kuchnią i jadalnią. Wszyscy spotykają się tam pięć razy w
tygodniu na wspólnych obiadokolacjach, za każdym razem gotuje inna para.
Nikt nie przywiązuje się do jednego miejsca, jest stała rotacja miejsc –
po to, żeby być w kontakcie ze wszystkimi. Każdy ma swój ogródek, ale
jest też wspólny ogród warzywny, wspólnie uprawiany. Wspólnie, hurtowo
kupują żywność, wspólnie zarządzają i sprzątają. Najważniejsze miejsce w takiej wspólnocie? Tablica
informacyjna, umieszczona przy głównym wejściu. Z listą mieszkańców,
gdzie przy każdym nazwisku jest napisane, co kto potrafi i czym się może
nieodpłatnie podzielić. Jerzy jest hydraulikiem, Zofia zna się na
księgowości, Anna robi świetne przetwory – tym wszystkim można się
wymieniać. Na tablicy są też informacje, co słychać, kiedy głosowanie,
co trzeba opłacić, co będzie na kolację. Trochę jak kartki, które zostawia się bliskim na lodówce. Bo
cohousing funkcjonuje trochę jak rodzina, z dużą dawką zaufania i
bezpieczeństwa. Kiedy wszedłem na centralny plac, poczułem się jak
intruz w czyimś domu: tu leżała otwarta książka, tam zabawki, czyjś
sweter… Nikt niczego nie chowa, nie zamyka. Bardzo szybko poczułem się
jak w rodzinie, pełnej różnych osobowości, bez uprzedzeń religijnych czy
politycznych. Różnorodność mieszkańców jest jedną z cech cohousingu. Miksofilia
to zasada mieszania osób z różnych typów rodzin (małżeństw bezdzietnych
i z dziećmi, rodzin niepełnych, singli, seniorów), prowadzących różne
style życia. Ważne jest, żeby to nie była homogeniczna wspólnota, typu
dom naukowca czy osiedle sportowców. Wartością cohousingu jest to, że
obok siebie żyją ludzie w różnym wieku, o różnym statusie materialnym,
odmiennych zainteresowaniach. To jest bogactwo, z którego można czerpać:
uczyć się od siebie, dzielić doświadczeniem, umiejętnościami,
poglądami. Starsi mogą doglądać maluchy i pielęgnować ogród, osoby w
średnim wieku zajmują się zakupami, sprawami technicznymi. Tworzenie
wspólnot przeciwdziała wykluczeniu z życia społecznego osób starszych i
samotnych. Jak powstaje taka wspólnota? Najpierw
są ludzie, potem mury. Zawiązuje się grupa, która decyduje się być
jednocześnie razem i osobno. Razem, bo na każde kilka metrów prywatności
przypada kilkanaście metrów wspólnej przestrzeni. Ustalają, jak chcą
mieszkać: czy to będzie jeden budynek, kamienica, szeregówka, kilka
domków, gospodarstwo rolne. Każdy wykłada oszczędności, kontaktują się z
architektem, z którym ustalają projekt. Grupa jest obecna na każdym
etapie inwestycji, nie przychodzi na gotowe. Budynek stoi, co dalej? Ludzie
wprowadzają się i ustalają reguły. Najważniejsza to szacunek dla
drugiego człowieka. Żyjemy we wspólnocie, ale szanujemy prywatność i
potrzeby sąsiada. Przestrzeń dzieli się na ogólnodostępną i prywatną.
Ustala się zasady korzystania z przestrzeni wspólnych oraz to, kto
będzie odpowiadał za sprawy techniczne, kto za księgowość, kto zajmie
się organizacją zakupów. Wspólnie decyduje się o inwestycjach, na
przykład o tym, czy zamontować baterie słoneczne. Jeśli coś się zepsuje,
zleca się naprawę firmie, ale to grupa decyduje, kogo wybrać. Wiele
problemów można rozwiązywać skuteczniej w grupie. W Hiszpanii grupa
60-latków zbudowała swój Trabensol: powiedzieli, że nie chcą na starość
wegetacji w przytułku ani niczyjej łaski. Stworzyli osiedle z ogrodem,
alejkami, rano razem się gimnastykują, wieczorami śpiewają w chórze. W
Leeds powstała wspólnota Lilac: 43 osoby mieszkają w domach
jednorodzinnych i mieszkaniach oraz domu wspólnotowym. Mają wspólną
kuchnię z jadalnią i miejsce do grillowania. Dwa razy w tygodniu
organizuje się kolacje dla wszystkich - lokatorzy gotują według grafiku.
Co dwa miesiące są spotkania organizacyjne oraz podsumowanie
działalności. Na co dzień umawiają się na spacery, oglądanie telewizji,
prace w ogrodzie, wyjście do pubu. Wszyscy uznali, że ważna jest
redukcja emisji dwutlenku węgla i udało się to osiągnąć. Zdecydowali się
postawić budynki pasywne wykonane w technologii „strawable”, ze słomy i
gliny na konstrukcji drewnianej oraz zrezygnowali z ogrzewania
jakimkolwiek paliwem. Ludzie przekonują się do bycia razem głównie
ze względu na poczucie bezpieczeństwa, bo wspólnota doskonale to
zapewnia. Nie ma kradzieży, nie zamyka się mieszkania na klucz. Jest
poczucie, że inni zawsze są obok, że nic złego się nie wydarzy. Ludzie
otaczają się ciepłem sąsiedzkim, zaufaniem i dobrymi intencjami. Trzeba
zainwestować nie tylko pieniądze, ale przede wszystkim własny czas i
energię. Dzięki temu żyje się przyjaźniej, bezpieczniej. I taniej? Zdecydowanie,
bo mieszkańcy wspólnoty nie płacą deweloperowi, który potrafi brać
nawet 50-procentową marżę. Jako grupa mogą wynegocjować lepsze kredyty i
ceny materiałów budowlanych. Nie płacą zarządcy, bo jest nim sama
grupa. Kupują jedzenie hurtowo, a więc taniej – w jednym z duńskich
cohousingów „obiad wspólnotowy” kosztuje tyle, co lód na patyku. Wiele
usług można świadczyć nieodpłatnie we własnym kręgu: ludzie dzielą się
umiejętnościami i na przykład odpadają koszty stolarza, hydraulika.
Czasem montują zbiorniki na wodę, pompy ciepła, małe oczyszczalnie
ścieków, to też obniża koszty. Jeśli umiera jeden z mieszkańców… …
wówczas dziedziczą jego dzieci. Bywa, że wspólnota odkupuje od nich
lokal, jeśli nie są zainteresowane i sprzedaje kolejkowiczom. Bo do
cohousingu zwykle są kolejki. Jednak to wspólnota decyduje, czy dana
osoba może do nich dołączyć. Zdarza się, że ktoś opuszcza mieszkanie z
powodu różnych okoliczności, na przykład wyjazdu na długi kontrakt albo w
związku z edukacją dzieci. Jednak nawet ci, którzy chwilowo opuszczają
to miejsce, deklarują powrót na starość. Są nawet cohousingi wyłącznie
senioralne, na przykład Fardknappen w Sztokholmie. To budynek
wielorodzinny w ścisłej tkance zabudowy, blisko centrum miasta, z
własnym ogrodem i tarasem. Mają wspólną jadalnię, bibliotekę z
internetem, salę kominkową, saunę, pokój masażu, salę do jogi,
rowerownię i warsztat tkacki, na którym jedna z mieszkanek uczy tkania
kilimów. Na tarasie stoją ule – to miejska inicjatywa; chodzi o to, żeby
pszczoły, których jest coraz mniej, nie uciekały z miasta. Miód jest i
dla magistratu, i dla seniorów. Jeden z mieszkańców duńskiej wspólnoty mówi, że w piątkowy wieczór przejście z parkingu do domu zajmuje mu 45 minut i dwa piwa. Dzięki
wspólnym przestrzeniom i ścieżkom nie da się uniknąć kontaktu z innymi.
Cohousing to codzienne posiłki i rozmowy, cotygodniowe zebrania,
wzajemna bezpłatna pomoc. Zdrowe relacje sąsiedzkie, odmienne od
tego, co obserwujemy w blokach, gdzie ludzie żyją latami, a nie wiedzą,
kto mieszka za ścianą. Brakuje tam wspólnych przestrzeni, nie ma miejsca
na życie sąsiedzkie. Nie ma poczucia bezpieczeństwa, to złudzenie, że
kamery i płoty nam je zapewnią. Niedobry jest ruch kołowy między
budynkami, bo dzieciaki nie mogą tam biegać czy grać w klasy. Generalnie
w blokowiskach mamy mały wpływ na to, co nas otacza. Tymczasem to nie
ja powinienem dopasować się do murów, tylko mury do mnie. Na tym
polegają cohousingi. Kiedy pojawiły się pierwsze? Kiedy
po drugiej wojnie światowej odbudowywano europejskie miasta, ludzie
łączyli się naturalnie, tworząc wspólnoty. Na Zachodzie budownictwo
wspólnotowe powstawało oddolnie, samodzielnie. W Polsce spółdzielnie
mieszkaniowe były odgórne, skrzywione przez komunizm, ludzie nie
utożsamiali się z nimi. Wspólne, czyli niczyje. Właśnie.
Tymczasem chodzi o zaangażowanie i odpowiedzialność. Pojęcie
„cohousing” po raz pierwszy wprowadzili socjolodzy w latach 70., to są
lata, kiedy ta forma bytowania rozwija się coraz mocnej. Dziś jest ich
około półtora tysiąca w Europie i stają się coraz bardziej popularne. Byłem
niedawno we wspólnocie w Kopenhadze. Dwieście osób mieszka tam w domach
szeregowych podzielonych na segmenty dla 70 rodzin. Szeregówki są
ustawione po obwodzie prostokąta, z wewnętrznym zielonym dziedzińcem. W
części wspólnej przy wejściu jest szatnia, gdzie każdy ma swoją szafkę z
wieszakiem i miejscem na buty. Sąsiedzi zostawiają sobie czasem pod
kapciami karteczki z informacjami. W części wspólnej jest także świetnie
wyposażona kuchnia, łącznie z piecami do chleba, duża sala na koncerty,
wesela i inne imprezy, kącik zabaw dla dzieci, sala ze sprzętem
sportowym i wypożyczalnia DVD. Każdy przyniósł kilka płyt i powstał
pokaźny zbiór. Jak ktoś ma ochotę, bierze z regału, potem zwraca. Jest
też część dla majsterkowiczów i maszyny do szycia z rozmaitymi
akcesoriami pasmanteryjnymi. Jest sala kinowa, jeden z mieszkańców pełni
rolę operatora. I kawiarnia, w której zawsze jest składkowe ciasto,
piwo, wino. Mieszkańcy opowiadali mi, że kiedyś wprowadziła się tam
rodzina z małym chłopcem, który nagle zaczął znikać z placu zabaw na
dłuższy czas. Nie chciał opowiedzieć, gdzie bywał. Potem okazało się, że
chodził do starszej pani i razem piekli ciasteczka. Chodził do niej
zawsze ze swoim stołeczkiem i to jest kwintesencja cohousingu: być z
innymi, ale zachowując coś własnego, prywatnego. Oprócz cohousingów popularne stają się ekowioski. Czym się różnią? To
wspólnoty, osiedla, które wcale nie muszą być na wsi i których
mieszkańcy stawiają przede wszystkim na życie w zgodzie z naturą. Mają
odnawialne źródła energii, baterie słoneczne, pompy ciepła, ekożywność z
własnego ogrodu, ograniczają emisję dwutlenku węgla, zakładają własne
oczyszczalnie ścieków. Prowadzi pan pracownię projektową
Stripedhouse, która oferuje tę usługę, próbuje pan przekonywać Polaków
do couhousingu. To możliwe w narodzie, który nie jest specjalnie
społecznikowski, a ze wspólnot uznaje głównie własną rodzinę? Uważam,
że jest dobry czas na promowanie tej idei, bo powstaje coraz więcej
fundacji, organizacji pozarządowych. Duch społecznikowski odradza się.
Na razie moja pracownia architektoniczna jest jedyną w Polsce, która
oferuje cohousing. Próbuję pogodzić biznes z potrzebami nowoczesnego
społeczeństwa. Są zainteresowani? Tak, coraz
więcej osób. Są zalążki, kilkanaście grup we Wrocławiu, Poznaniu,
Trójmieście, Szczecinie, Krakowie, Białymstoku, Częstochowie i
Warszawie.
Czego się boją? Zawsze jest lęk przed byciem
pierwszym, obawy związane np. z finansowaniem, dziedziczeniem. W Polsce
to absolutna nowość i trzeba przygotować odpowiednią formę prawną dla
grupy, doprecyzować przepisy prawa spółdzielczego, kodeksu cywilnego,
prawa spółek. Tak żeby wspólnota bez problemów mogła decydować o
własności, o inwestycjach. Wspólnie z prawnikiem opracowaliśmy model
przystosowany do naszych warunków. Bardziej elastyczny od kanonu:
wspólnota, która nie ma wystarczającego zaplecza finansowego, nie
wykłada całej kwoty, tylko korzysta także ze wsparcia zewnętrznego
inwestora, np. banku. Są już firmy zainteresowane taką współpracą.
Zabezpieczamy to rozwiązanie prawnie także na wypadek, gdyby część osób
wycofała się w trakcie inwestycji – tak żeby nie obarczać pozostałych.
Jestem pewien, że pierwszy polski cohousing powstanie w niedługiej
przyszłości, to kwestia czasu. Podobno opracowując projekty współpracuje pan z socjologiem. Tak,
zawsze projektuję z pomocą socjologa. To on jest pośrednikiem na linii
architekt – klient. Jeśli na przykład małżeństwo z dzieckiem decyduje
się na duży dom, wspólnie analizujemy profil rodziny, jej potrzeby
dotyczące m.in. przestrzeni, kształt budynku, sąsiedztwo. Socjolog jest
wręcz niezbędny przy tworzeniu cohousingu, bo to przecież rodzaj
eksperymentu społecznego. Skąd wzięło się zainteresowanie tą ideą? Jeszcze
na studiach wymyśliłem projekt, który miał cechy cohousingu, choć wtedy
nie miałem pojęcia, że istnieje takie zjawisko. To był budynek
wielorodzinny z możliwością dobudowania kolejnych segmentów. Z
centralnym placem skupiającym życie mieszkańców, z parkingiem ukrytym
pod ziemią, żeby było więcej przestrzeni życiowej. Były tam różne
rodzaje mieszkań, dla samotnych, rodzin z dziećmi, osób starszych - o
różnej powierzchni, różnie zaaranżowane. Była wspólna pralnia,
kawiarenka internetowa, przedszkole, ścieżka dla osób z psami. Okna
kuchni i jadalni, czyli tych miejsc, w których spędzamy najwięcej czasu
wychodziły na część wspólną. Dzięki temu dzieci są pod okiem nie tylko
naszym, ale i sąsiadów. To tzw. „security by design”, poczucie
bezpieczeństwa zbudowane nie poprzez zamianę domu w warownię z kratami,
domofonem, portierem, tylko poprzez odpowiednią architekturę i system
sąsiedzkiej współpracy. Projekt spodobał się? Niestety,
nie zyskał uznania u mojego profesora. Ledwie dostałem zaliczenie.
Zacząłem jednak drążyć temat i okazało się, że Europie Zachodniej,
Stanach Zjednoczonych, Kanadzie, Japonii, Australii cohousing jest
popularny. Próbuje pan go wprowadzić we własnym życiu? Mieszkam
w dużym domu, którego część wynajmuję. Zawsze jest tam kilka osób z
zewnątrz, które z racji przebywania w tej samej przestrzeni zaczynają
tworzyć wspólnotę. Mamy wspólną część wypoczynkową, taras wychodzący do
ogrodu, siłownię. Czasem razem gotujemy, pieczemy chleb. Oczywiście nie
jest to cohousing, ale daje pewne wyobrażenie. Chciałem na własnej
skórze przekonać się, jakie problemy może generować bycie w grupie. To
zawsze jest mieszanka różnych osobowości, potrzeb, oczekiwań. Mieszanka,
która może być wybuchowa. U mnie też nie każdy chce się angażować w tym
samym stopniu, różnie bywa. Grupa to zawsze kompromisy. Nadal jednak
przyjaźnię się z kilkoma osobami, które ze mną mieszkały. Jestem
przekonany, że bycie razem – przy zachowaniu własnej odrębności – to
najlepszy model bytowania. rozmawiała Aneta Augustyn Dawid Cieślik –
architekt, doktorant na Wydziale Architektury Politechniki
Wrocławskiej, gdzie prowadzi kurs cohousingu. Działacz społeczny,
współpracuje z organizacjami pozarządowymi. Prowadzi pracownię
projektową, jedyną w Polsce, która oferuje cohousing. Czeka na obronę
doktoratu „Cohousing w świetle wykorzystania elementów zrównoważonego
rozwoju”.
|