Pomiń polecenia Wstążki
Przeskocz do głównej zawartości

Ludzie Politechniki

Drukuj

Własna firma zamiast etatu w korporacji

04.03.2014 | Aktualizacja: 26.03.2014 15:22

Prof. Piotr Wrzecioniarz (fot. Krzysztof Mazur)

Około 40. czy 50. roku życia dojdziemy do wniosku, że mamy dość pracy w korporacji, bo męczy nas rutyna albo nie dajemy już rady żyć w tak szybkim tempie. I co wtedy? Lepiej pomyśleć o tym wcześniej i samemu stworzyć sobie miejsce pracy, zostając przedsiębiorcą – zachęca profesor Piotr Wrzecioniarz z Politechniki Wrocławskiej


Lucyna Róg: - Jak to jest z tym nauczaniem przedsiębiorczości na naszych uczelniach? Rozmawiałam z wieloma studentami, którzy narzekali, że za mało mówi się o tym w środowisku akademickim, a przecież pan napisał książkę o edukowaniu przyszłych przedsiębiorców na uczelniach.
Profesor Piotr Wrzecioniarz: - Nie jest tak, że tego tematu nie porusza się na uczelniach. Książka, o której pani wspomniała, była sygnowana logo Dolnośląskiej Rady Przedsiębiorczości i Nauki, do której należą uczelnie Dolnego Śląska, Opolszczyzny i województwa lubuskiego. Rektorzy na pewno doceniają rolę przedsiębiorczości akademickiej. I to od kilku już lat. Studenci biorą udział w zajęciach, na których uczą się np., jak założyć własną firmę. Działają także inkubatory przedsiębiorczości pomagające początkującym przedsiębiorcom, takim, którzy jeszcze studiują albo właśnie skończyli studia. Mamy już więc za sobą duży krok. Ale sporo jeszcze przed nami. Przede wszystkim potrzebujemy zmiany mentalnej.
Co pan przez to rozumie?
W Polsce od podstaw dzięki własnej pomysłowości i przedsiębiorczości stworzyliśmy w ciągu 25 lat olbrzymią liczbę małych i średnich przedsiębiorstw generujących ponad połowę PKB. Tę zmianę mentalną w poprzednim pokoleniu wymusiła odgórna zmiana systemu gospodarczego. Następne pokolenie, obecnych młodych ludzi, też musi pójść tą drogą, aby Polska nadal rozwijała się równie dynamicznie.
Konieczne jest włączenie autentycznego zielonego światła na każdej uczelni dla przedsiębiorczości akademickiej. Powinniśmy na większą skalę zapraszać do siebie praktyków, ludzi z zewnątrz, którzy swoim przykładem będą pokazywać, że warto ryzykować, bo bez tego nie osiągnie się wiele. Potrzeba nam tutaj spotkań, a może nawet cyklicznych zajęć z przedsiębiorcami, którzy będą opowiadać, jak to 20 lat temu zaczynali w garażu i własnym uporem i konsekwencją doszli do miejsca, w którym są dzisiaj.
Czemu przedsiębiorcy miałoby zależeć na tym, żeby przyjść na uczelnię i opowiadać o swoim sukcesie? Dla takiej osoby to przecież poświęcenie swojego czasu, a czas to pieniądz.
Przedsiębiorcy też zyskują na takich spotkaniach. Mając kontakt z młodymi ludźmi, mogą wyszukiwać dla siebie kreatywnych, ambitnych pracowników.
Poza tym są to ludzie, którzy już wiele osiągnęli. Mają własne firmy, domy, dobre samochody, itd. W sferze materialnej wypracowali już wystarczająco dużo. I dlatego wielu z nich chce mieć teraz poczucie, że dają coś od siebie. Proszę zwrócić uwagę, że na Politechnikę Wrocławską przyjeżdża nawet Leszek Czarnecki, absolwent naszej uczelni i jeden z najbogatszych Polaków. To człowiek, który na pewno nie narzeka na nudę, a mimo to widzi w tym sens dla siebie, żeby spotykać się z młodymi ludźmi i zachęcać ich do pójścia w swoje ślady.
Chodzi o to, by takich spotkań, jak to z Czarneckim, było u nas jak najwięcej. Ale nie tylko najprężniejsi biznesmeni powinni spotykać się z naszymi studentami. Według mnie musimy zachęcać do współpracy także lokalnych przedsiębiorców z sektora małych i średnich przedsiębiorstw oraz tzw. start-upowców, czyli młodych przedsiębiorców, którzy działają od roku czy kilku lat. Ci ostatni, dzięki temu, że pewne rzeczy przerobili na własnej skórze niedawno, mogą wiele wytłumaczyć i zasugerować młodszym kolegom, którzy chcą pójść w ich ślady.
Spędził pan trochę czasu w Stanach Zjednoczonych, podpatrując m.in., jak uczy się przedsiębiorczości studentów na Uniwersytecie Stanforda. W czym warto naśladować Amerykanów?
Przede wszystkim warto wiedzieć, że nauczanie przedsiębiorczości nie wymaga wielkich nakładów finansowych. Trzeba jedynie nastawić się na to, że jest to słuszna droga i dlatego na różne sposoby zachęcamy studentów i pracowników do zakładania własnych działalności gospodarczych.
Nie jest także wstydem, gdy firma upadnie. Poznałem młodych ludzi, którzy w okresie studiów potrafili założyć dwie-trzy firmy. Oni po prostu komercjalizowali bardzo szybko zdobywaną na uczelni wiedzę. Niektórzy z nich nie skończyli uczelni, bądź nie zrobili doktoratu, ale stworzyli wielkie koncerny i teraz fundują wspaniałe budynki uczelniom, na których studiowali. Ten amerykański model współpracy nauki i biznesu przyjdzie także do Polski.
Nie straci na tym uczelnia?
Ona może tylko zyskać. Uniwersytet Stanforda jest prężny i przyciąga młodych zdolnych ludzi dlatego właśnie, że współpracuje z biznesem. Przecież cała Dolina Krzemowa to są firmy, które powstały wokół tej uczelni. A na Uniwersytecie Stanforda studiuje ponad 10 tys. studentów, mniej niż na Politechnice Wrocławskiej. Ta uczelnia ma dziś za płotem nie tylko Hewlett-Packard, Teslę, ale i setki innych firm. Ci, którzy założyli te przedsiębiorstwa albo w nich pracują, jednocześnie wykładają na uczelni. Nie są etatowymi pracownikami, ale raczej współpracownikami, niemniej jednak pokazują kierunki rozwoju młodym ludziom.
Natomiast na polskich uczelniach zdarza się, że ktoś, kto jednocześnie pracuje naukowo i działa w biznesie, jest niedoceniany na uczelni zgodnie z myśleniem: „skoro ten człowiek ma własną firmę, to znaczy, że jest zajęty i nie będzie się aż tak bardzo angażował w życie uczelniane”. A to błędne założenie.
Ten człowiek ma dostęp do praktycznej wiedzy, rozumie potrzeby przemysłu. Lepiej przygotuje studentów do pracy niż czysty teoretyk będący daleko od potrzeb gospodarki.
Ale problemy są też z drugiej strony. Bywa, że naukowiec pracujący na uczelni, ale także rozwijający własną firmę, po cichu wykonuje badania na uczelnianym sprzęcie wartym miliony złotych i na tym zarabia. Trzeba sobie jasno powiedzieć: to nie jest przedsiębiorczość akademicka. To jest oszustwo.
A może studia to nie jest dobry czas na zakładanie pierwszej firmy? Może student powinien skoncentrować się przede wszystkim na nauce, a pracownik naukowy na badaniach i dydaktyce?
Na Stanfordzie studenci w czasie trwania studiów ścigają się ze sobą w zakresie kreatywności, skuteczności działania. Człowiek kończy tam studia i może powiedzieć: miałem taką firmę, ale ona upadła, ale teraz kończę studia, mam kolejną i już dobrze sobie radzę.
Wielu powiedziałoby: „nieudacznik – firma mu upadła”.
Ależ skąd! Tam nikt nie myśli w ten sposób. Upaść to żaden wstyd. Upadając uczymy się na błędach. Skoro raz nam się nie udało, to wiemy już, czego nie robić następnym razem. To tak jak z dzieckiem – można przyjąć dwie strategie, gdy taki maluszek uczy się chodzić i zdarza mu się upaść. Możemy albo wtedy roztkliwiać się nad nim, łapać w objęcia i przestrzegać tysiąc razy, żeby uważał, bo nie wiadomo, co się może stać następnym razem, albo możemy zachęcić go do tego, żeby wstał, nie zniechęcał się i próbował dalej.
Chyba jeszcze daleko nam do takiego myślenia. Statystyki pokazują, że wciąż jeszcze procentowo niewielu studentów decyduje się na stworzenie firmy.
To dlatego, że Polska jest na takim etapie rozwoju, w którym następuje relokacja produkcji i usług z krajów wysokorozwiniętych do nas, jako że jesteśmy państwem o niższych kosztach m.in. pracy. Pokolenie dzisiejszych studentów jest tego beneficjentem.
Innymi słowy: łatwo im znaleźć pracę w dużych międzynarodowych korporacjach?
Dokładnie. Ci międzynarodowi giganci zatrudniają we Wrocławiu tysiące młodych ludzi, często zaraz po studiach.
To po co się męczyć i zakładać własną firmę?
Myślę, że ci młodzi ludzie nie znają modelu rozwojowego takich firm na Zachodzie. Tam pracuje się do około 50. roku życia, czyli przez około 20 lat, a później albo firma z nas rezygnuje, albo to my sami odchodzimy, bo mamy już dość rutyny albo zbyt szybkiego tempa życia. Bo nie ma co ukrywać, praca w korporacji tak właśnie wygląda.
Powinniśmy więc myśleć o zakładaniu własnych firm w obawie o to, co będzie, gdy nie będziemy już tacy młodzi?
Także z tego powodu. Trzeba przecież pamiętać, że dzisiejsi studenci będą pracować dłużej, prawie do 70. roku życia. I nagle w okolicach 40. czy 50. roku życia dojdą do wniosku, że mają dość korporacji. Co wtedy?
Ale życie przedsiębiorcy też nie jest usłane różami. To często praca po kilkanaście godzin dziennie, zwłaszcza w małej firmie, i niewielu może sobie pozwolić na urlopy bez myślenia o swoim biznesie. I tak to wygląda aż do emerytury…
Z drugiej strony jako przedsiębiorcy mamy bardzo dużą swobodę w podejmowaniu decyzji. Sami jesteśmy sobie szefem, nikt nad nami nie stoi. Możemy rozwijać własne pomysły, cieszyć się z sukcesów, które są naszymi własnymi osiągnięciami. Nie pracujemy na kogoś innego.
Wiadomo, że własna firma to ciężka praca i trzeba się sporo napracować, aby odnosić sukcesy. Ale nic nie daje takiej satysfakcji, jak praca na siebie. Do tego oczywiście dochodzi aspekt finansowy, bo pracując u siebie, możemy na ogół więcej zarobić.
Rozmawiała Lucyna Róg
******Profesor Piotr Wrzecioniarz pracuje w Katedrze Pojazdów Wydziału Mechanicznego Politechniki Wrocławskiej. Ostatnio ze studentami zbudował Pierwszy Polski Pojazd Autonomiczny (samochód robot). Jest członkiem Loży Dolnośląskiej BCC, rzecznikiem Dolnośląskiej Rady Przedsiębiorczości i Nauki. Prowadzi także własną firmę TÜVPOL, jest prezesem Instytutu Inwentyki i od lat propaguje przedsiębiorczość akademicką. Pod jego kierunkiem powstały trzy książki dotyczące przedsiębiorczości akademickiej: "Przedsiębiorczość akademicka Dolnego Śląska",  "Nauczanie przedsiębiorczości akademickiej.", "Transfer wiedzy na zecz jakości życia". Ta druga książka została wydana wspólnie przez Politechnikę Wrocławską, Uniwersytet Wrocławski, Uniwersytet Ekonomiczny i Uniwersytet Przyrodniczy, a wszystkie są sygnowane logo DRPiN.