Lucyna
Róg: - Jak to jest z tym nauczaniem przedsiębiorczości na naszych
uczelniach? Rozmawiałam z wieloma studentami, którzy narzekali, że za
mało mówi się o tym w środowisku akademickim, a przecież pan napisał
książkę o edukowaniu przyszłych przedsiębiorców na uczelniach.
Profesor
Piotr Wrzecioniarz: - Nie jest tak, że tego tematu nie porusza się na
uczelniach. Książka, o której pani wspomniała, była sygnowana logo
Dolnośląskiej Rady Przedsiębiorczości i Nauki, do której należą uczelnie
Dolnego Śląska, Opolszczyzny i województwa lubuskiego. Rektorzy na
pewno doceniają rolę przedsiębiorczości akademickiej. I to od kilku już
lat. Studenci biorą udział w zajęciach, na których uczą się np., jak
założyć własną firmę. Działają także inkubatory przedsiębiorczości
pomagające początkującym przedsiębiorcom, takim, którzy jeszcze studiują
albo właśnie skończyli studia. Mamy już więc za sobą duży krok. Ale
sporo jeszcze przed nami. Przede wszystkim potrzebujemy zmiany
mentalnej.
Co pan przez to rozumie?
W Polsce od
podstaw dzięki własnej pomysłowości i przedsiębiorczości stworzyliśmy w
ciągu 25 lat olbrzymią liczbę małych i średnich przedsiębiorstw
generujących ponad połowę PKB. Tę zmianę mentalną w poprzednim pokoleniu
wymusiła odgórna zmiana systemu gospodarczego. Następne pokolenie,
obecnych młodych ludzi, też musi pójść tą drogą, aby Polska nadal
rozwijała się równie dynamicznie.
Konieczne jest włączenie
autentycznego zielonego światła na każdej uczelni dla przedsiębiorczości
akademickiej. Powinniśmy na większą skalę zapraszać do siebie
praktyków, ludzi z zewnątrz, którzy swoim przykładem będą pokazywać, że
warto ryzykować, bo bez tego nie osiągnie się wiele. Potrzeba nam tutaj
spotkań, a może nawet cyklicznych zajęć z przedsiębiorcami, którzy będą
opowiadać, jak to 20 lat temu zaczynali w garażu i własnym uporem i
konsekwencją doszli do miejsca, w którym są dzisiaj.
Czemu
przedsiębiorcy miałoby zależeć na tym, żeby przyjść na uczelnię i
opowiadać o swoim sukcesie? Dla takiej osoby to przecież poświęcenie
swojego czasu, a czas to pieniądz.
Przedsiębiorcy też
zyskują na takich spotkaniach. Mając kontakt z młodymi ludźmi, mogą
wyszukiwać dla siebie kreatywnych, ambitnych pracowników.
Poza tym
są to ludzie, którzy już wiele osiągnęli. Mają własne firmy, domy, dobre
samochody, itd. W sferze materialnej wypracowali już wystarczająco
dużo. I dlatego wielu z nich chce mieć teraz poczucie, że dają coś od
siebie. Proszę zwrócić uwagę, że na Politechnikę Wrocławską przyjeżdża
nawet Leszek Czarnecki, absolwent naszej uczelni i jeden z najbogatszych
Polaków. To człowiek, który na pewno nie narzeka na nudę, a mimo to
widzi w tym sens dla siebie, żeby spotykać się z młodymi ludźmi i
zachęcać ich do pójścia w swoje ślady.
Chodzi o to, by takich
spotkań, jak to z Czarneckim, było u nas jak najwięcej. Ale nie tylko
najprężniejsi biznesmeni powinni spotykać się z naszymi studentami.
Według mnie musimy zachęcać do współpracy także lokalnych
przedsiębiorców z sektora małych i średnich przedsiębiorstw oraz tzw.
start-upowców, czyli młodych przedsiębiorców, którzy działają od roku
czy kilku lat. Ci ostatni, dzięki temu, że pewne rzeczy przerobili na
własnej skórze niedawno, mogą wiele wytłumaczyć i zasugerować młodszym
kolegom, którzy chcą pójść w ich ślady.
Spędził pan trochę
czasu w Stanach Zjednoczonych, podpatrując m.in., jak uczy się
przedsiębiorczości studentów na Uniwersytecie Stanforda. W czym warto
naśladować Amerykanów?
Przede wszystkim warto wiedzieć, że
nauczanie przedsiębiorczości nie wymaga wielkich nakładów finansowych.
Trzeba jedynie nastawić się na to, że jest to słuszna droga i dlatego na
różne sposoby zachęcamy studentów i pracowników do zakładania własnych
działalności gospodarczych.
Nie jest także wstydem, gdy firma
upadnie. Poznałem młodych ludzi, którzy w okresie studiów potrafili
założyć dwie-trzy firmy. Oni po prostu komercjalizowali bardzo szybko
zdobywaną na uczelni wiedzę. Niektórzy z nich nie skończyli uczelni,
bądź nie zrobili doktoratu, ale stworzyli wielkie koncerny i teraz
fundują wspaniałe budynki uczelniom, na których studiowali. Ten
amerykański model współpracy nauki i biznesu przyjdzie także do Polski.
Nie straci na tym uczelnia?
Ona
może tylko zyskać. Uniwersytet Stanforda jest prężny i przyciąga
młodych zdolnych ludzi dlatego właśnie, że współpracuje z biznesem.
Przecież cała Dolina Krzemowa to są firmy, które powstały wokół tej
uczelni. A na Uniwersytecie Stanforda studiuje ponad 10 tys. studentów,
mniej niż na Politechnice Wrocławskiej. Ta uczelnia ma dziś za płotem
nie tylko Hewlett-Packard, Teslę, ale i setki innych firm. Ci, którzy
założyli te przedsiębiorstwa albo w nich pracują, jednocześnie wykładają
na uczelni. Nie są etatowymi pracownikami, ale raczej
współpracownikami, niemniej jednak pokazują kierunki rozwoju młodym
ludziom.
Natomiast na polskich uczelniach zdarza się, że ktoś, kto
jednocześnie pracuje naukowo i działa w biznesie, jest niedoceniany na
uczelni zgodnie z myśleniem: „skoro ten człowiek ma własną firmę, to
znaczy, że jest zajęty i nie będzie się aż tak bardzo angażował w życie
uczelniane”. A to błędne założenie.
Ten człowiek ma dostęp do
praktycznej wiedzy, rozumie potrzeby przemysłu. Lepiej przygotuje
studentów do pracy niż czysty teoretyk będący daleko od potrzeb
gospodarki.
Ale problemy są też z drugiej strony. Bywa, że naukowiec
pracujący na uczelni, ale także rozwijający własną firmę, po cichu
wykonuje badania na uczelnianym sprzęcie wartym miliony złotych i na tym
zarabia. Trzeba sobie jasno powiedzieć: to nie jest przedsiębiorczość
akademicka. To jest oszustwo.
A może studia to nie jest
dobry czas na zakładanie pierwszej firmy? Może student powinien
skoncentrować się przede wszystkim na nauce, a pracownik naukowy na
badaniach i dydaktyce?
Na Stanfordzie studenci w czasie
trwania studiów ścigają się ze sobą w zakresie kreatywności,
skuteczności działania. Człowiek kończy tam studia i może powiedzieć:
miałem taką firmę, ale ona upadła, ale teraz kończę studia, mam kolejną i
już dobrze sobie radzę.
Wielu powiedziałoby: „nieudacznik – firma mu upadła”.
Ależ
skąd! Tam nikt nie myśli w ten sposób. Upaść to żaden wstyd. Upadając
uczymy się na błędach. Skoro raz nam się nie udało, to wiemy już, czego
nie robić następnym razem. To tak jak z dzieckiem – można przyjąć dwie
strategie, gdy taki maluszek uczy się chodzić i zdarza mu się upaść.
Możemy albo wtedy roztkliwiać się nad nim, łapać w objęcia i
przestrzegać tysiąc razy, żeby uważał, bo nie wiadomo, co się może stać
następnym razem, albo możemy zachęcić go do tego, żeby wstał, nie
zniechęcał się i próbował dalej.
Chyba jeszcze daleko nam do
takiego myślenia. Statystyki pokazują, że wciąż jeszcze procentowo
niewielu studentów decyduje się na stworzenie firmy.
To
dlatego, że Polska jest na takim etapie rozwoju, w którym następuje
relokacja produkcji i usług z krajów wysokorozwiniętych do nas, jako że
jesteśmy państwem o niższych kosztach m.in. pracy. Pokolenie
dzisiejszych studentów jest tego beneficjentem.
Innymi słowy: łatwo im znaleźć pracę w dużych międzynarodowych korporacjach?
Dokładnie. Ci międzynarodowi giganci zatrudniają we Wrocławiu tysiące młodych ludzi, często zaraz po studiach.
To po co się męczyć i zakładać własną firmę?
Myślę,
że ci młodzi ludzie nie znają modelu rozwojowego takich firm na
Zachodzie. Tam pracuje się do około 50. roku życia, czyli przez około 20
lat, a później albo firma z nas rezygnuje, albo to my sami odchodzimy,
bo mamy już dość rutyny albo zbyt szybkiego tempa życia. Bo nie ma co
ukrywać, praca w korporacji tak właśnie wygląda.
Powinniśmy więc myśleć o zakładaniu własnych firm w obawie o to, co będzie, gdy nie będziemy już tacy młodzi?
Także
z tego powodu. Trzeba przecież pamiętać, że dzisiejsi studenci będą
pracować dłużej, prawie do 70. roku życia. I nagle w okolicach 40. czy
50. roku życia dojdą do wniosku, że mają dość korporacji. Co wtedy?
Ale
życie przedsiębiorcy też nie jest usłane różami. To często praca po
kilkanaście godzin dziennie, zwłaszcza w małej firmie, i niewielu może
sobie pozwolić na urlopy bez myślenia o swoim biznesie. I tak to wygląda
aż do emerytury…
Z drugiej strony jako przedsiębiorcy mamy
bardzo dużą swobodę w podejmowaniu decyzji. Sami jesteśmy sobie szefem,
nikt nad nami nie stoi. Możemy rozwijać własne pomysły, cieszyć się z
sukcesów, które są naszymi własnymi osiągnięciami. Nie pracujemy na
kogoś innego.
Wiadomo, że własna firma to ciężka praca i trzeba się
sporo napracować, aby odnosić sukcesy. Ale nic nie daje takiej
satysfakcji, jak praca na siebie. Do tego oczywiście dochodzi aspekt
finansowy, bo pracując u siebie, możemy na ogół więcej zarobić.
Rozmawiała Lucyna Róg
******Profesor Piotr Wrzecioniarz pracuje w Katedrze Pojazdów Wydziału Mechanicznego Politechniki Wrocławskiej. Ostatnio ze studentami zbudował Pierwszy Polski Pojazd Autonomiczny (samochód robot). Jest członkiem Loży Dolnośląskiej BCC, rzecznikiem Dolnośląskiej Rady Przedsiębiorczości i Nauki. Prowadzi także własną firmę TÜVPOL, jest prezesem Instytutu Inwentyki i od lat propaguje przedsiębiorczość akademicką. Pod jego kierunkiem powstały trzy książki dotyczące przedsiębiorczości akademickiej: "Przedsiębiorczość akademicka Dolnego Śląska", "Nauczanie przedsiębiorczości akademickiej.", "Transfer wiedzy na zecz jakości życia". Ta druga książka została wydana wspólnie przez Politechnikę Wrocławską, Uniwersytet Wrocławski, Uniwersytet Ekonomiczny i Uniwersytet Przyrodniczy, a wszystkie są sygnowane logo DRPiN.