Polska
dołączyła do elitarnej, światowej grupy twórców zaawansowanych
technologii – uważa profesor Romuald Będziński, twórca inżynierii
biomedycznej na Politechnice Wrocławskiej.
Co, dzięki inżynierom, można już naprawić i wymienić w człowieku?
Najmniejszym
problemem jest zespalanie złamanych kości, czyli osteosynteza. Łączy
się je, na przykład po wypadkach samochodowych czy sportowych, za pomocą
metali i tworzyw sztucznych. Dzięki inżynierom lekarze są w stanie
wymienić już prawie wszystkie stawy, m.in. biodra, kolana, barku,
łokcia, skokowy.
Wymienia się także naczynia krwionośne, zakładając
protezy naczyniowe i stenty przywracające drożność naczyń. Kręgosłup?
Proszę bardzo: możemy mieć sztuczne kręgi i więzadła. Również sztuczne
serce. Mam nawet jedno w szufladzie, mogę pokazać :-). Można już
przywrócić utracone widzenie, przeszczepiać wątrobę. Trwają prace nad
sztuczną skórą i sztucznymi mięśniami, a sztuczne zęby to już banał i
cały przemysł.
Zostaje nam układ nerwowy, najtrudniejszy w odtworzeniu.
Tak,
ten jest najbardziej skomplikowany, ale i tutaj są podejmowane próby.
Neurochirurdzy wraz z immunologami współpracują nad przywróceniem
czynności rdzenia kręgowego np. po wypadkach komunikacyjnych. Pracuje
nad tym m.in. wrocławski zespół neurochirurgów pod kierownictwem
profesora Włodzimierza Jarmundowicza.
Starzejemy się. Niektórzy twierdzą, że będziemy żyć 130 lat. Będziemy potrzebowali coraz więcej części zamiennych.
Byłem
w ubiegłym roku w Osace na sympozjum „Medycyna wobec starzejących się
społeczeństw”, gdzie mówiono o tym, że rzeczywiście setka niedługo nie
będzie niczym niezwykłym, że uczyć się będziemy do 35 roku życia, a
pracować do 90.
Średnia życia wciąż się wydłuża, także dzięki coraz
bardziej zaawansowanym technologiom stosowanym w medycynie. W ubiegłym
wieku umierało się z powodu zmian zwyrodnieniowych, wielu chorób
zakaźnych, cukrzycy. Ludzie tracili wiele funkcji m.in. w wyniku
wypadków, wojen, nieodpowiednich warunków pracy. Dziś dzięki technice
medycyna potrafi przywrócić te funkcje - można wykonać protezy całych
kończyn, wspomóc oddychanie, krążenie. Od tego właśnie jest inżynieria
biomedyczna. Interdyscyplinarna nauka, na styku współczesnej fizyki,
matematyki, informatyki, biologii, medycyny, wykorzystująca zawansowaną
wiedzę inżynierską i umożliwiająca poprawę zdrowia. To dzięki niej
powstają sztuczne organy, oprogramowanie sprzętu medycznego, urządzenia
do fizjoterapii. Nowoczesne metody diagnostyczne, jak tomografia
komputerowa, rezonans magnetyczny, ultrasonografia, PET, umożliwiają
bardzo wczesne i precyzyjne ustalenie dysfunkcji narządów.
Kiedy prawie 40 lat temu zaczynał pan przygodę z tą dziedziną nauki, przypuszczał pan, że tak bardzo się rozwinie?
W
najśmielszych marzeniach nie wymyśliłbym tego, co dziś jest
rzeczywistością, ani że będę się tym tak długo zajmował. Gdyby ktoś
powiedział mi wówczas o protezie ręki czy nogi, zapewniającej
praktycznie prawie wszystkie funkcje ruchowe, pomyślałbym pewnie, że to
literatura science fiction.
A jednak fiction stała się science.
I
to tak zaawansowaną i potrzebną, że dziś w Stanach Zjednoczonych
inżynier biomedyczny jest, po inżynierze przemysłu zbrojeniowego,
najlepiej opłacanym. Zarabia 70-140 tysięcy dolarów rocznie.
Stany Zjednoczone są liderem. Kiedy inżynieria biomedyczna zaczęła się w Polsce?
Amerykanie
oczywiście przodują, bo zaczęli najwcześniej, w latach 60. i
przeznaczają na badania ogromne środki, o jakich możemy tylko marzyć. W
latach 70. ta dziedzina zaczęła się rozwijać w Wielkiej Brytanii,
Szwecji, Japonii, Niemczech, Belgii, Holandii. Na polskich uczelniach,
zgodnie z ministerialnym rozporządzeniem funkcjonuje jako osobny
kierunek studiów dopiero od 2006 roku. Wcześniej istniała jako
specjalizacja już w latach 70. Na naszej Politechnice była początkowo na
Wydziale Podstawowych Problemów Techniki. Na moim macierzystym Wydziale
Mechanicznym stworzyłem najpierw specjalizację biomechanika
inżynierska, a potem Zakład Inżynierii Biomedycznej i Mechaniki
Eksperymentalnej, który działa do dziś.
Dlaczego inżynier mechanik poszedł w stronę biologii?
To
raczej biologia przyszła do mnie, w 1978 roku. Konkretnie w postaci
doktora Andrzeja Walla z Katedry i Kliniki Ortopedii Akademii Medycznej.
Znalazł publikację Akiry Yosichawy, Japończyka, który stworzył
elastooptyczny model kręgosłupa człowieka do badania przeciążeń w
odcinku lędźwiowym. Wall szukał w świecie inżynierskim kogoś, kto mógłby
opracować coś podobnego. Któregoś dnia zapukał do mnie.
Pamięta pan to pierwsze spotkanie?
W
pierwszej chwili odmówiłem współpracy… Byłem młodym człowiekiem,
zajmowałem się silnikami samochodowymi i do czołgów. Jakaś anatomia
wydawała mi się nudna.
Kręgosłup wygrał z czołgiem?
Kilka
dni później zadzwonił rektor pytając, dlaczego nie chcę wspomagać
medycyny i podjął decyzję za mnie. Usłyszałem, że mam odstawić silniki i
zająć się kręgosłupem. Wszystko dlatego, że Wall zgłosił moją odmowę
swojemu rektorowi, ten zwrócił się do naszego i tak poszło. Dziś
jesteśmy z Andrzejem przyjaciółmi, wtedy nie znaliśmy się jeszcze.
Naprawdę wydawało mi się, że nie miałem ochoty na naprawianie człowieka.
A jednak stało się to pasją.
Zacząłem
gromadzić wokół siebie ludzi z Akademii Medycznej, m.in. Andrzeja
Walla, Zbigniewa Bilińskiego, Piotra Bilińskiego, Ziemisława
Stępniewskiego, Szymona Dragana, dziś kierownika klinki ortopedii.
Zaprosiłem do współpracy także profesora Tadeusza Bobera z Akademii
Wychowania Fizycznego we Wrocławiu. To był świetny zespół, wyrośliśmy na
lidera w Polsce. Zrobiliśmy własny model: zmodyfikowaliśmy pracę
Japończyków, ulepszając model z żywicy epoksydowej. Chodzi o zbadanie
wpływu lordozy lędźwiowej, czyli naszej naturalnej krzywizny oraz kąta
pochylenia kości krzyżowej na układ naprężeń w kręgach. Chcieliśmy
znaleźć mechanizmy przeciążeń, które skutkują bólem, problemami.
Siedzieliśmy z Wallem w laboratorium po nocach, bo wtedy jest
najspokojniej i główkowaliśmy. Wysłaliśmy model profesorowi Yosichawie,
żeby podjąć z nim dyskusję. Przyznał, że nasz jest lepszy. Wtedy
poczułem, jakbym nabrał wiatru w żagle. No i zaczęło się.
Potem…
Badaliśmy
kręgosłup już nie tylko na modelach, ale również na preparatach
sekcyjnych. Zrobiliśmy kolejny, trójwymiarowy model, dobrze przyjęty na
kongresie ortopedów w Berlinie i Nowym Jorku. I Wall, i ja zrobiliśmy
habilitacje z kręgosłupa lędźwiowego.
Potem zajęliśmy się biodrem,
które też jest newralgicznym punktem, choć odzywa się później niż
kręgosłup, zwykle około 60-tki. Pracowaliśmy nad endoprotezą –
ustalaliśmy, dlaczego połączenia stawów pomiędzy miednicą a kością udową
stają się nietrwałe, dlaczego endoprotezy się obluzowują, stają
bolesne, jak można optymalnie ustawić sztuczną panewkę. W Polsce rocznie
wszczepia się 20-30 tysięcy sztucznych bioder. Jedno kosztuje średnio
25 tysięcy zł. Przemnóżmy przez 30 tysięcy chorych i wyjdzie nam, jakie
to są koszty z budżetu państwa. Nie mówiąc o tym, że brak przeszczepu
stawu biodrowego to umieranie w przyspieszonym tempie. Chory leży i
czeka. Wszczepienie protezy pozwala odzyskać komfort, sprawność, pełną
aktywność zawodową, a nawet sportową.
Dlatego biomechanika, czy
szerzej - bioinżynieria są tak istotne. Współpracując z lekarzami
zajęliśmy się poszukiwaniem układów zastępczych dla ludzi po urazach, z
wrodzonymi chorobami. Takich, które mają przywrócić utracone funkcje
ruchowe: protez, implantów, stentów. Poszukiwaniem odpowiednich
materiałów, konstrukcją, rozkładem sił, wytrzymałością. Badamy też
interakcje między implantem a otaczającą go tkanką.
Każdy metal
wprowadzony do ciała, na przykład w postaci stabilizatora kręgosłupa,
jest w pewnym stopniu toksyczny. Części zastępcze robi się m.in. ze
stali, tytanu, niklu, wolframu, aluminium. Krążą potem w organizmie
oddziałując na organy, odkładając się m.in. w wątrobie i w mózgu.
Istnieją przypuszczenia, że nadmiar aluminium może przyspieszać rozwój
choroby Alzheimera. Poza tym metale korodują, szacuje się, że w
piętnastu procentach przypadków te elementy trzeba wymieniać.
Uważam,
że jak tylko element spełni swoje zadania, czyli na przykład kość
zrośnie się, stabilizator należy usuwać. Najlepiej byłoby „sztukować”
ciało własnymi tkankami, pobierając fragment kości czy mięśnia.
Najlepiej, bo wówczas mamy biozgodność. Nie zawsze jednak tak się da.
Rozwiązaniem są też elementy biodegradowalne, które po spełnieniu zadania rozpuszczają się w organizmie.
Tak,
opatentowaliśmy stenty naczyniowe z polilaktydu, tworzywa, które po
pewnym czasie zanika, a jednoczenie przywraca drożność naczynia. Badania
stentów, także biodegradowalnych, były przedmiotem pracy doktorskiej
moje doktorantki Magdaleny Bartkowik-Jowsa.
Medycyna zaczęła pana zagarniać coraz bardziej, w ubiegłym roku został pan doktorem honoris causa Uniwersytetu Medycznego.
No
tak, po ortopedach pojawili się neurochirurdzy, laryngolodzy…
Pracowałem z wrocławską Kliniką Ortopedii, Kliniką Neurochirurgii,
Wojewódzkim Szpitalem Specjalistycznym i innymi ośrodkami medycznymi z
Polski. Lekarze mówią, że moja „Biomechanika inżynierska” to jedyna
książka, w której rozumieją cokolwiek z techniki. Badaliśmy na
Politechnice wspólnie z neurochirurgią wpływ używek na stan naczyń
krwionośnych w mózgu. Zajęliśmy się implantami stomatologicznymi i
wypełnieniami nowej generacji. Jestem ekspertem w programie „Polskie
serce”, który stworzył profesor Religa, oceniam tam rozwiązania
konstrukcyjne.
Na pewno bardzo ważne jest to, że Polska dołączyła do
elitarnej, światowej grupy twórców zaawansowanych technologii. Innym
bardzo ważnym elementem stała się integracja różnych zespołów
badawczych. Do twórczej pracy włączyli się specjaliści z medycyny,
biologii, inżynierowie, w tym elektronicy, automatycy, mechanicy,
specjaliści z inżynierii materiałowej. To godna podziwu integracja w
pracy nad stworzeniem sztucznego serca. Niewiele jest zespołów na
świecie, które w tym zakresie osiągnęły jakiś sukces. Natomiast nasz
program już odniósł sukces. Stworzono i rozwinięto zaawansowaną
konstrukcję polskiego sztucznego serca, które jest wszczepiane
pacjentom.
Czy lekarze korzystają z waszych pomysłów?
Tak,
lekarze w Polsce i Niemczech, m.in. ortopedzi w klinice w Ulm i
laryngolodzy we Frankfurcie, korzystają ze wspólnie opracowanego
komputerowego wspomagania zabiegów operacyjnych. Ten system, nagrodzony
przez premiera, jest oparty na obrazowaniu z zastosowaniem USG, które
jest nieinwazyjne, w przeciwieństwie do promieniowania rentgenowskiego i
rezonansu magnetycznego. Na podstawie zdjęć tworzy się dokładny
trójwymiarowy obraz chorej okolicy. Pozwala on na ustalenie dokładnego
planu leczenia. Chirurg, obserwując ten obraz na monitorze, może
najpierw zaplanować operację i potrenować ją wirtualnie. System
nawigacji komputerowej wspiera go także już podczas samego zabiegu,
pozwalając na dokładniejsze operowanie. Potem, podczas rehabilitacji,
system pomaga lekarzowi w określeniu, jak regeneruje się dany fragment
ciała.
Trzy miesiące temu w warszawskim Centrum Onkologii przydał
się podczas operacji 21-letniej dziewczyny z nowotworem twarzoczaszki.
Obserwowałem, jak od godziny 9 do 19.30 trzy ekipy usunęły jej część
żuchwy, pobrały kawałek kości biodrowej i dokonały rekonstrukcji
fragmentu czaszki, precyzyjnie łącząc drobne naczynia krwionośne i
nerwy. Byłem pod wrażeniem.
W tym roku dostał pan tytuł
Mistrza Techniki i nagrodę Naczelnej Organizacji Technicznej za pierwszy
w Polsce prototyp protezy dłoni. Jak jest sterowana?
Można
nią sterować za pomocą impulsów elektrycznych lub akustycznych idących z
mięśni. Każdy nasz mięsień generuje impulsy elektromiograficzne.
Czujniki w protezie zbierają te sygnały, przetwarzają i przekazują do
mikroprocesora, który steruje silnikiem. Natomiast silnik wraz z
przekładnią powoduje otwieranie i zaciskanie palców.
Tylko trzech - kciuka, wskazującego i środkowego.
Ale
tymi trzema można wykonywać niemal wszystkie podstawowe ruchy i każdy z
palców zgina się niezależnie od pozostałych. Można uczesać się,
podnieść talerz, trzymać łyżkę, prowadzić samochód… Proteza obraca się w
przegubie, wyczuwa kształty. Waży kilogram, jest skonstruowana z
aluminium, stali, plastiku i wiązki przewodów, okryta silikonową
powłoką, imitującą skórę. Zakłada się ją na kikut ręki dociskając
elektrody do mięśni. Człowiek wyobraża sobie na przykład, że chce wyjąć
książkę z półki i ruch jest generowany.
Sztuczna dłoń poruszana siłą woli?
Właściwie
tak, bo nawet po utracie ręki sygnały z mózgu nadal płyną do mięśni,
które je „odczytują”. Nawet tam, gdzie ręka jest już tylko fantomowa,
czyli tak naprawdę jej nie ma. Tam pracę przejmują czujniki.
Są zainteresowani produkcją?
W
Polsce rocznie zakłada się 50 protez rąk, więc uruchomienie linii
produkcyjnej nie jest opłacalne dla potencjalnego przedsiębiorcy.
Rozmawiałem z nimi, nie są zainteresowani, zwłaszcza, że wymaga to
zaawansowanej technologii. Rozmawiam z pewną firmą z Warszawy w sprawie
uruchomienia fabryki implantów, ale więcej na razie nie mogę powiedzieć.
Brak odpowiedniego przemysłu jest problemem w naszym kraju.
Szkoda,
bo nasz wynalazek jest kilkakrotnie tańszy od podobnych na świecie.
Zagraniczny kosztuje 180 tys. zł, a nasz tylko 16 tys. Nowością jest to,
że można wykorzystać generowane przez mięśnie nie tylko sygnały
elektromagnetyczne, ale również dźwiękowe. W tym przypadku elektrody
zbierają te drgania i przekazują do silnika. Pracowaliśmy nad tym przez
trzy lata, w zespole.
W którym byli także pana podopieczni. Ilu naukowców pan wychował?
21
doktoratów i pięć habilitacji. Wyjątkowo zdolna Celina Pezowicz jest
już profesorem i prowadzi po mnie Zakład Inżynierii Biomedycznej i
Mechaniki Eksperymentalnej.
Jak potoczyły się losy innych?
Andrzej
Przybyła, którego wysłałem na doktorat do Wielkiej Brytanii, po obronie
wyjechał do Stanów Zjednoczonych, dostał rządowe stypendium i zajął się
badaniem struktur mózgu w związku z poszukiwaniem komputerów nowej
generacji.
Moi najlepsi wyemigrowali do Stanów Zjednoczonych, Szwecji, Włoch. Chyba ze stratą dla polskiej nauki.
Spośród nagród ponoć najbardziej ceni pan tytuł Złotego Opiekuna, który dwukrotnie przyznali studenci. Jak to się robi?
Chyba
jestem nadopiekuńczy: prowadziłem dla nich koło naukowe biomechaniki,
po sesjach wyjazdowych wędrowaliśmy po górach, chętnie ich słuchałem.
Lubiłem z nimi gadać. Nie ma głupich pytań, są głupie odpowiedzi.
Rodzice też byli tego zdania?
Podczas
wojny ojciec był felczerem w wojsku. Kiedyś nad Bzurą przywiózł do
lazaretu rannego i wpadł w ręce Niemców. Stanął pod płotem w rzędzie z
innymi skazanymi na rozstrzelanie. Kula przeszła koło gardła,
rozszarpała mu płuca, ale nie zabiła. Padający obok sąsiad przykrył go.
Potem ten ranny, którego ojciec przywiózł do lazaretu, wyciągnął go spod
stosu trupów. Po wojnie ojciec był dyrektorem sanatorium, wychowałem
się w świecie lekarzy. To on ustawił mnie na szerokie myślenie, podsuwał
Sartre’a, Huxleya. Był inwalidą, słabego zdrowia i wolał, żebym miał
solidny fach w ręku. Poszedłem więc do technikum kolejowego, ale gdzieś w
tle pozostało zainteresowanie medycyną. A potem pojawiła się możliwość
łączenia medycyny i inżynierii, co stało się moim zawodowym wariactwem.
Zaczęło
się od szukania odpowiedzi na pytanie, dlaczego dochodzi do przeciążeń
kręgosłupa. Do dziś nauka nie wie tego dokładnie. Bo choć wiemy coraz
więcej, wciąż nie jest takie oczywiste, dlaczego kręgosłup odmawia
posłuszeństwa. Nie poznaliśmy wszystkich mechanizmów.
Ból kręgosłupa to już plaga. Co człowiek, który wie wszystko o jego funkcjonowaniu, mógłby poradzić?
Kręgosłup
jest jak łańcuch, dysfunkcje na jednym poziomie oddziałują na całość.
Wystarczy, że źle ustawimy głowę patrząc godzinami w monitor i kręgosłup
szyjny zaczyna się odzywać, rzutując na pozostałe odcinki. Sam to
czuję, niestety.
Dodajmy jeszcze brak ergonomii, to na jakich
sprzętach pracujemy, jak mieszkamy. Dużo czasu spędzamy w samochodach,
więc istotne jest dobre ustawienie fotela. Mój jest odchylony pod kątem
118 stopni. Dobre fotele we współczesnych samochodach zawdzięczamy
Alfowi Nahemsonowi, Szwedowi, którego badania były finansowane przez
przemysł lotniczy i motoryzacyjny. Naszemu kręgosłupowi nie służy też
nadwaga.
Wybitny ortopeda, profesor Wiktor Dega, mawiał, że ruchu nie da się zastąpić żadnym lekiem, natomiast lek ruchem owszem.
Pewien
ortopeda pani skarżącej się na uporczywe bóle kręgosłupa i związane z
nimi bóle głowy doradził, żeby przyszła, kiedy będzie o piętnaście
kilogramów lżejsza. To nie jest bezczelność, to święta racja. Ruch
przede wszystkim. Bo człowiek to maszyna doskonała, tylko niewłaściwe
eksploatowana.
rozmawiała Aneta Augustyn
Profesor Romuald Będziński
- emerytowany profesor Politechniki Wrocławskiej, związany z nią od
1964 do 2012 roku, twórca inżynierii biomedycznej na uczelni. Inicjator
uruchomienia w Polsce kierunku inżynieria biomedyczna, który został
wpisany na listę kierunków kształcenia Ministerstwa Nauki i Szkolnictwa
Wyższego w 2006 roku. Jego osiągnięcia to m.in. wyjaśnienie mechanizmu
powstawania przeciążeń struktur kostnych kręgosłupa, opracowanie
kryteriów doboru oraz konstrukcji stabilizatorów kręgosłupa, konstrukcja
implantów stawu biodrowego, stworzenie podstaw obciążeniowych korekcji
zniekształconego stawu kolanowego, konstrukcja stabilizatorów do
wydłużania i leczenia skomplikowanych złamań kończyn. Jest autorem bądź
współautorem 25 zgłoszeń patentowych.
Nagrodzony medalem "Zasłużony
dla Wydziału Mechanicznego Politechniki Wrocławskiej". Za działalność
dydaktyczną studenci dwukrotnie wyróżnili go tytułem „Złoty Opiekun”.
Jego wychowanka Monika Stefańska w 2007 roku została najlepszą studentką
w Polsce, otrzymała nagrodę prezydenta RP, a w 2010 roku najlepszą
absolwentką Politechniki Wrocławskiej.
W tym samym roku profesor
został wyróżniony pierwszą nagrodą premiera za wybitne osiągnięcie
naukowo-techniczne: "Nieinwazyjny system wspomagania zabiegów
operacyjnych w szczególności ortopedycznych i laryngologicznych” (praca
zespołowa, wspólnie z lekarzami z Polski i Niemiec). Obecnie pracuje na
Uniwersytecie Zielonogórskim, na wydziale mechanicznym. Był prezesem,
teraz jest wiceprezesem Polskiego Towarzystwa Biomechaniki i honorowym
profesorem Uniwersytetu Bolońskiego. Od pracy ucieka do filharmonii,
zwykle w piątkowe wieczory.